[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam nikt nie prze do zwarcia na faceta z maczetą w garści.Przeciwnicy skacząkoło siebie jak koguty bojowe, barwni i zwinni, posłuszni odwiecznej intuicji.Tymczasem biały drań znów oszukuje, znów robi coś wbrew regułom.Przecież powinien uciekać,skomleć o litość, starać się wykupić swoim dolarowym szmalcem.A tu nic z tego, jak widać.Na każdym kroku przesrane, co za ból.Jestem tuż przy nim, jakbym chciał wziąć go w ramiona, lecz nie śmiał.Czuję smródprzepoconej koszulki i wyraznie widzę, jak bardzo go zawiodłem.Znowu, znowu, niczym los, niczym każdy, którego spotykał na swej wyboistej drodze.No, bracie, taki to już świat, parszywy.Chlasta mnie tym chińskim wytworem płatnerstwa przez rękę, ale nieudolnie, wręcznieśmiało jakoś, bez wdzięku.W świetle ognisk napis na ostrzu  stainless steel jak na złośćpołyskuje liszajem rudych kropek rdzy.Czas płynie dla mnie i drapieżcy, którym się stałem, wolniutko, ledwo cieknie, tak jakbychciał się zaraz zatrzymać.Ale mój orisza śmiga swobodnie na krawędzi sekund, więcruszam się szybciej niż podrażniony lampart.Lampart wie, co robić.Ma to wpisane głęboko w geny pożercy mięsa.Optymalną drogęataku.Raz za łapę z nożem, wykręcić, kop w krocze, a wszystko w półobrocie, żeby ciospałki najbliższego adonisa grzmotnął w nery nie mnie, ale albinotycznego szefunia.Silny sięjakoś musiałem zrobić, bo nadgarstek białawego borna boya pęka mi w dłoni niczympatyczek do grilla.Stainless steel rodem z Pekinu leci na ziemię, powoli niczym lądownik zpromu Atlanta.Za mocno chyba szarpnąłem, bo cała siniutka dłoń, podobna do brzydkiegoptasznika, ciągnie się na pasku skóry i dynda głupio z wiązki patyczków do grilla, które byłyniegdyś przedramieniem albinosa.Czerwono się robi dokoła, a zapach jest tak przyjemnieżelazisty.Rozgrzewa.Naprawdę dodaje siły.Duże krople wsiąkają w ziemię.Lepkie, tłuste, krzepiące.Co za uczucie!Borna boy łamie się wpół, a ja niepokoję się przelotnie, czy aby nie złamałem mu kręgosłupa.Chyba nie, choć sądząc z gigantycznej plamy krwi na spodenkach, nie przekaże już swojejmutacji następnym pokoleniom chłopców z Lagos.Aapię zwinnie nóż albinosa, jeszcze nim ostrze sięgnie klepiska ulicy, i jadę równiutkimsztachem przez zdumiony, przerażony pysk ładnego z pałą.Niech się chłopak dłużej niestresuje, że mógłby być modelem na mediolańskich wybiegach, a tymczasem marnuje się,mordując frajerów w zaułkach Agege dla marnych paru nair.Teraz już mu nie grozi kariera,obawiam się.Cholernie tandetny ten chiński scyzoryk.Wygina się na pękającej kości policzkowej, jeszczezanim przejechałem młodego przez nos, przemieniając go magicznie w pekińską kapustę.Robi mu tylko bruzdę na szczęce, odrywając płat skóry podobny do odklejonej podeszwy.I znów gorąca, gęsta krew zasila moje starożytne ciało.Czuję, jak rosnę, prostuję ramiona,głową znów sięgam chmur, stąpnięciami powalam drzewa.Ręce gniotą czaszki wrogów,jakby to były skorupki jajek.Dobrze się bawię.Zwietnie.O rany, nigdy się tak nie czułem.Ani w Sudanie, ani w Czadzie, ani w Bośni czy Nikaragui.To orgazm adrenaliny.Jestem na krwawym haju, na haju śmierci.Jezu, jak mi dobrze!Były ładny łapie się rękami za to, co dotąd służyło mu za twarz, trąbiąc dziwacznie jak tukan,bo pewnie nie bardzo może krzyczeć.Zatacza się, jakby próbował tańczyć, a potem pada nakolana przed moim majestatem, odwieczną potęgą wielkiego wpierdolu, która pochyliła przeztysiąclecia niejeden hardy kark, ale szczerze wątpię, żeby rozpoznał we mnie boga przodków.To smutne, jak tradycja zamiera.Tymczasem cień przesuwa się za moimi plecami, próbuje uderzyć.Słyszę świst metalowegopręta, bojowej dzidy slumsowiska.%7łałosne.Zanim spadłby na moją potylicę, zdążyłbym strzelić sobie partyjkę szachów ze średnio uzdolnionym szympansem.To chyba adidas tak się dzielnie postawił.Daruj sobie, chłopie.Radzę ci z całego serca.Niemożna zrobić krzywdy bogu, wiesz?Wykonuję niespieszny obrót i jednym kopnięciem zwalam go w ciemność.Coś chrupie jakprzegryziony słony paluszek.Nie interesuję się już cieniem, bo przede mną stoi krępy zrzeznickim nożem w garści.Przypomina szefa kuchni, który oszalał podczas filetowaniacielęciny.Ma otwarte usta, oczy rozbiegane jak kuleczki z salonu paczinko, zdaje się, żekrzyczy, może błaga o pomoc, może klnie.Do diabła z nim! Kogo to obchodzi? Umysł lamparta jest daleki od takich przemyśleń.Krok do przodu i już go mam.Aapię za ręce, ściskam, tyk, tyk, powiadają pękające kości.Jużnie klnie, tylko wrzeszczy całym gardłem, na jednej nucie.Robię niewielki ruch ramieniem, aon leci, nadając w noc swój monotonny komunikat, jak sputnik meteorologiczny.Zatrzymuję się i przypominam sobie, że chyba trzeba znów zacząć oddychać.Czas trochęprzyspiesza, moje płuca ostrożnie nabierają powietrza, adrenalina kotłuje się w żyłach jakropa w rurociągu.Jeszcze przed chwilą byłem pewien, że głowa mi wybuchnie, ale terazznów mogę myśleć, powolutku, trochę.Zaraz, a gdzie drugi adonis?Ucieka z okropnym, ochrypłym charkotem psa, który postradał zdrowe zmysły.Co mi tam.Niech zwiewa.Może jakiś Versace go kiedyś odnajdzie.Jeśli młody pozbiera się z traumy.A wątpię.Dobra, jeszcze jeden serdeczny haust powietrza, żeby wyciszyć trochę emocje [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl