[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie masz się czego bać - powiedział.- Nie boję się - zapewniłam głośniej niż to było potrzebne.Pochylił głowę, potem podprowadził konia do zarośli i przywiązał godo krzaka.Słyszałam, że nazywał swojego rumaka Rasool.Patan zniknąłw krzakach, a po jakimś czasie wrócił z grzybami i jagodami w podartejkoszuli.Zauważyłam, że koszula została uszyta maleńkimi, starannymiściegami.Narzucał na nią kolorową haftowaną kamizelkę.Wokół taliimiał owiniętą grubą szarfę tkaną z czerwonej i pomarańczowej włóczki.Nogawki czarnych spodni wtykał w wysokie skórzane buty.Początkowo nie chciałam przyjąć garści grzybów i jagód, które wy-ciągnął w moją stronę.Miał brudne i połamane paznokcie, ręce pokrytebliznami.Potem zaczęłam się zastanawiać, dlaczego miałabym mu od-mawiać? Co mi da arogancja i upór? Nic.Lepiej zrobię, jeśli napiję sięwody i zjem, co mi proponuje - jestem przecież daleko od wszystkiego,SR co bezpieczne i znajome, mam gorączkę i jestem obolała.Wszelkie na-dzieje na powrót do Simli wiązały się z Patanem.Kiedy odpoczęliśmy, a Rasool najadł się trawy, Patan objął mnie wpasie i z powrotem posadził na końskim grzbiecie.Tym razem jechałprzede mną.Gdy Rasool ruszył galopem, chwyciłam rękami szarfę Pata-na, żeby nie spaść.Pędziliśmy przez pola i łagodne wzgórza.Próbowa-łam rozglądać się dookoła, ale musiałam skupić uwagę na ściskaniu kola-nami boków konia i kurczowym trzymaniu się szarfy.Moją skórę odgrzbietu Rasoola dzielił tylko cienki materiał sukni, jeszcze cieńsza halkai pantalony.Co kilka godzin zatrzymywaliśmy się przy jakimś strumie-niu, żeby się napić, a ja próbowałam się wtedy trochę przejść, chcąc roz-prostować zesztyw-niałe nogi.Zdecydowanie odmawiały mi posłuszeń-stwa, co gorsza, miałam obtarte wewnętrzne strony ud.Raz poszłam na-wet w krzaki i ulżyłam sobie, nie zwracając uwagi na bliskość Patana.W końcu zatrzymaliśmy się na skraju ciemnego lasu.Patan wskazałbrodą wysokie drzewo iglaste.Usiadłam pod nim.Mech był miękki ichłodny.Wsparłam na nim głowę i zasnęłam.Kiedy się obudziłam, naniewielkiej polanie płonęło ognisko.Patan podszedł do mnie z małym pa-rującym ptakiem na patyku.Byl dobrze upieczony, miał brązową, chru-piącą skórkę.- Co to jest? - spytałam.Powiedział jakieś słowo w hindi, ale go nie zrozumiałam.Obok ogni-ska zobaczyłam drugiego ptaka; był jeszcze nie-oskubany, a jego szyjęoplatała jakaś winorośl.- Przypomina trochę kuropatwę - powiedziałam po angielsku.Wbiłam zęby w smakowite mięso, duszcz zaplamił mi wargi i spłynąłpo brodzie.Przeżuwałam pokarm i obserwowałam, jak Patan z ogromnąwprawą oporządza drugiego ptaka.Nim upiekł go na ogniu, poczułam, żeznów zapadam w sen, chociaż wciąż jeszcze trzymałam w palcach resztkikolacji.Obudziłam się w nocy.Miałam zesztywniałe nogi, męczyły mnieskurcze, ale ból w barku wyraznie zelżał.Patan siedział przy płonącymognisku.Tańczące płomienie uwydatniały jego kości policzkowe i pełneSR wargi.Sprawiał wrażenie, jakby mi się przyglądał, ale może tylko mi sięwydawało.Może jedynie wpatrywał się w ogień, a w jego oczach odbijałsię blask płomieni.Znów zapadłam w głęboki sen, a gdy się obudziłam następnego ranka,nie byłam pewna, czy w nocy mój współtowarzysz rzeczywiście na mniepatrzył, czy tylko to mi się śniło.Kiedy poruszyłam się w promieniach, które przesączały się międzygałęziami, czułam, że boli mnie każda kość, każdy mięsień.Po ogniskunie było śladu, w pobliżu nie widziałam również ani Patana, ani Rasoola.Przerażona, próbowałam wstać.Nogi się pode mną ugięły, więc żeby nie upaść, chwyciłam się kur-czowo najbliższej gałązki.Kiedy w końcu zdołałam się wyprostować, po-ruszyłam lewą ręką.Mogłam ją unieść.Sprawdziłam skorupę gliny natylnej części barku.Poczułam, że mam tam ranę, ale gdy spojrzałam napalce, nie było na nich świeżej krwi.Moje ubranie było tak samo sztywne jak moje ciało; powbijały się wnie igły sosnowe i brud, a przód sukni był zabrudzony tłuszczem z kuro-patwy.Próbowałam zrobić kilka kroków.Miałam obolałe i posiniaczonewewnętrzne strony ud, reformy żenująco przylegały do ciała, jakbym do-stała okresu, ale było na niego za wcześnie.Przykucnęłam za iglakiem,żeby opróżnić pęcherz.Wtedy zdałam sobie sprawę, że bielizna wraz zwyschniętą ropą i krwią przykleiła się do mojego ciała, a skóra na udachjest pokaleczona od jazdy na końskim grzbiecie.Wyszłam na polanę w chwili, gdy spomiędzy drzew wyłonił się Patanz Rasoolem.- Za dwie godziny dotrzemy do wody - powiedział - a do obozowiskapowinniśmy dojechać tuż przed nastaniem nocy.Przytaknęłam i zrobiłam parę kroków w jego stronę.Przyglądał mi sięuważnie, gdy szłam z szeroko rozstawionymi nogami.Nie patrzyłam naniego, gdy sadzał mnie na Rasoola.Kiedy dojechaliśmy do strumienia, nie wiedziałam, czy będę w staniepokonać jeszcze choćby najmniejszy odcinek drogi.Ześlizgnęłam się zSR konia i podeszłam do wody.Gdy kucałam na brzegu, żeby się napić, mi-mo woli jęknęłam.Patan nie odezwał się słowem, ale kiedy mnie podniósł, a ja szerokorozstawiłam nogi i ciężko opadłam na twardy, szeroki grzbiet Rasoola,poczułam, że pękają mi pęcherze na udach.Po twarzy popłynęły mi łzy.Bezwiednie wciągnęłam powietrze w płuca i próbowałam się poprawić.- Dlaczego płaczesz?  spytał.- Czyżby bark bardziej cię bolał?- To nie bark - odparłam.- Możesz jechać?Przytaknęłam, on jednak nadal bacznie przyglądał się mojej twarzy.- Przed nami jeszcze wiele godzin drogi.Jeśli nie możesz jechać, mu-sisz mi o tym powiedzieć.Przytaknęłam.- Czy mogłabym sie.siedzieć.- Nie znałam w hindi słowa, któreoznaczałoby damskie siodło, dlatego przełożyłam jedną nogę i skrzywi-łam się.- Byłoby mi o wiele lepiej, gdybym mogła jechać w takiej pozy-cji.Spojrzał na niebo.- Nie posuwamy się do przodu tak szybko, jak bym chciał, bo Rasoołma dodatkowe obciążenie.Przed nami trudna droga.Nie wytrzymasz wtakiej pozycji bez siodła.Po co ci ono?Zsunęłam się z konia.Nie chciałam się przyznawać ciemnoskóremu,obcemu mężczyznie, że mam między nogami otwarte rany.Przyłożyłamręce do pleców.- Nigdy nie jezdziłam jak mężczyzna.W ten sposób ocieram sobieskórę.Burknął coś niewyraznie.- W takim razie usiądz na tym.- Odwiązał swoją szarfę.-Nie ma cza-su na skromność typową dla ferenghi - powiedział, gdy jeszcze się waha-łam.Wcisnął mi szarfę do ręki.SR Złożyłam ją w gruby tobołek, podciągnęłam z tyłu spódnicę i wsadzi-łam wełnianą poduszeczkę do reform.Potem kiwnęłam głową, a on zpowrotem posadził mnie na grzbiecie Rasoola.Szarfa wystarczająco skutecznie ochraniała moje obtarte uda, byzmniejszyć dyskomfort, ale teraz musiałam obejmować Patana w pasie.Rasool przez jakiś czas pędził do przodu galopem.Potem na de błękitne-go nieba ujrzałam szczyt góry.Jej podnóże ukryte było we mgle.Corazwyrazniej widziałam gigantyczne jodły i skały.Rasool musiał zwolnićkroku, gdy coraz wyżej i wyżej piął się po zboczu góry.Powietrze wyraz-nie się ochłodziło.Potem nastąpił ostry spadek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl