[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rybacząc z nimi Rob nauczył się między innymi wielu sprośnych piosenek.- Będzie z ciebie rybak - orzekł Nee.- Posiedzimy w Eyemouth pięć, sześć dni, żebyzreperować sieci, a potem popłyniemy z powrotem ku Middlesborough.Tak właśnie robimy:dryfujemy za śledziem od Middlesborough do Eyemouth i z powrotem.Chcesz z namizostać?Rob podziękował rad, że Nee mu to zaproponował, zapowiedział jednak, że rozstaniesię z nimi w Eyemouth.Przybyli tam parę dni pózniej.W ładnie położonym zatłoczonym porcie Nee zapłaciłmu parę nędznych pensów i poklepał go po plecach.Kiedy Rob wspomniał, że potrzebujekonia, poszedł z nim na drugi koniec miasta do uczciwego sprzedawcy, który polecał dwakonie do wyboru, kobyłę i wałacha.Kobyła co prawda znacznie lepiej się prezentowała,mimo to Rob oświadczył:- Kiedyś jeden wałach przyniósł mi szczęście.Zdecydował się zatem na wałacha, choć oczywiście nie był to arab, lecz niepozornyangielski konik o krótkich owłosionych nogach i zmierzwionej grzywie.Miał dwa lata, byłsilny i czujny.Rob umocował juk za siodłem i dosiadł wierzchowca.Równocześnie z Nee unieśli rękę w geście pożegnania.- Dobrych połowów. - Jedz z Bogiem, Jonsson - powiedział Nee.Rob cieszył się, że wybrał wałacha.Był lepszy, niż zapowiadał jego wygląd.Postanowił go nazwać Al-Burak na cześć konia, który według wierzeń muzułmanów uniósłMahometa z ziemi do siódmego nieba.Każdego popołudnia, w najcieplejszej porze dnia, starał się zatrzymywać nad jezioremlub rzeką, by Al-Burak się wykąpał.Próbował palcami rozplatać mu grzywę żałując, że nie ma mocnego drewnianegozgrzebła.Koń wydawał się niestrudzony, drogi już obsychały, toteż Rob podróżował dośćszybko.Dzięki temu, że część drogi przebył rybacką łodzią, znalazł się daleko pozaznajomymi terenami i teraz wszystko wydawało mu się ciekawsze, bo nowe.Przez pięć dniposuwał się wzdłuż brzegów rzeki Tweed aż do miejsca, gdzie skręcała na południe.Tutajzboczył na północ i niebawem wjechał na wyżynę, pomiędzy pasma wzgórz.Ze sfalowanychwrzosowisk wyrastały tu gdzieniegdzie skaliste ściany, zboczami o tej porze roku wciążjeszcze spływały obfite wody z topniejących śniegów.Przeprawa przez każdy potok byławięc nie byle jakim zadaniem.Gospodarstw spotykał niewiele, zwykle leżały z dala od siebie.Jedne były wielkimiposiadłościami, inne skromnymi zagrodami, na ogół dobrze utrzymanymi.Bardzo ładniewyglądały dzięki panującemu w nich porządkowi, jaki można utrzymać tylko ciężką pracą.Często dął w saski róg.Mieszkańcy zagród byli czujni i strzegli swego, ale też nikt niepróbował jemu wyrządzić krzywdy.Przyglądając się tej krainie i żyjącym w niej ludziom,Rob po raz pierwszy zrozumiał tęsknotę Mary.Nie widział jej od wielu długich miesięcy iczasem się zastanawiał, czy nie jedzie na próżno.Mogła przecież mieć już innego mężczyznę,na przykład tego przeklętego kuzyna.Dobrze się żyło ludziom na tych ziemiach wprost stworzonych do hodowli owiec ikrów.Szczyty wzgórz były na ogół jałowe, za to prawie wszystkie niżej położone zboczaporastały bujne pastwiska.Pomocnikami pasterzy były psy, których Rob nauczył sięwystrzegać.O pół dnia drogi za Cumnock zatrzymał się w napotkanej zagrodzie z prośbą, by mupozwolono przenocować na sianie, i dowiedział się, że dzień wcześniej pies poszarpałgospodyni pierś.- Dzięki Ci, Chryste! - wyszeptał jej mąż, gdy Rob powiedział, że jest medykiem.Była postawną kobietą, matką dorosłych już dzieci.Z bólu odchodziła od zmysłów.Pies rzucił się na nią jak dzika bestia i omal jej nie rozszarpał. - Gdzie ten pies? - spytał Rob.- Już go nie ma - oświadczył ponuro gospodarz.Wspólnymi siłami wmusili w kobietę trochę spirytusu.Krztusiła się pijąc, lecz bez wątpienia pomógł, gdy Rob przycinał i zeszywałposzarpane ciało.Uważał, że i bez jego pomocy by wyżyła, dzięki niemu jednak poczuła sięlepiej.Wystarczyłoby, gdyby czuwał nad nią dzień czy dwa, tymczasem był u nich już całytydzień, aż któregoś ranka uświadomił sobie, że nie wyrusza dalej, ponieważ do Kilmarnockjest już blisko i zwyczajnie boi  się dotrzeć do celu podróży.Wyjaśnił gospodarzowi, dokąd chce jechać, i ten wskazał mu najlepszą drogę.Wciąż jeszcze miał świeżo w pamięci rany wieśniaczki, gdy W dwa dni pózniej skądśwyskoczył wielki warczący kundel i zabiegł drogę jego koniowi.Rob już dobywał miecza,lecz jakiś człowiek - pasterz - odwołał psa, po czym krótko powiedział coś po celtycku.- Nie znam waszego języka - rzekł Rob.- Jesteście na ziemi Cullenów.- Tu właśnie jechałem.- Hę? A to po co?- Powiem to Mary Cullen.- Przyjrzał się z uwagą pasterzowi, ogorzałemu, młodemujeszcze, ale już siwiejącemu mężczyznie, czujnemu jak jego pies.- A wy coście za jedni?Szkot odpowiedział mu równie bacznym spojrzeniem i z taką miną, jakby nie byłpewien, czy ma ochotę cokolwiek mówić.- Craig Cullen - odparł wreszcie.- Ja jestem Cole.Robert Cole.Pasterz kiwnął głową ani zaskoczony, ani przyjazny.- Lepiej jedzcie za mną - powiedział i ruszył pieszo przodem.Rob nie widział, żeby dał jakiś znak psu, zwierzę jednak zostało z tyłu i pobiegło tużza koniem, tak że znalazł się między tym człowiekiem a psem.Czuł się eskortowany niczymznalezisko ze wzgórz.Dom i obora były z kamienia, solidnej starej budowy.Gdy wjeżdżał w obejście,przyglądała mu się szepcząca między sobą gromadka dzieci.Po chwili dopiero pojął, że sąwśród nich jego synowie.Mały Tom szepnął coś do brata po celtycku.- Co on powiedział? - zainteresował się Rob.- Zapytał:  Czy to nasz tata? Odpowiedziałem, że tak.Rob uśmiechnął się.Chciał obu posadzić na konia, lecz rozbiegli się z krzykiem razemz innymi, kiedy zeskoczył na ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl