[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cofając więc z wolna konia, wkrótce znalazła się za kołemwalczących, zaś pan Michał i pan Motowidło, uwolnieni od pilnowania, mogli wreszcie dać zupełną swejochocie żołnierskiej folgę.Tymczasem pan Muszalski, stojący dotychczas opodal, zbliżył się do Basi.- Waćpani dobrodzika prawdziwie po kawalersku stawałaś- rzekł jej.- Ktoś nie wiedzący myślałby, żearchanioł Michał zstąpił z niebios między semenów i psubratów gromi.Co za honor dla nich ginąć z121 takiej oto rączki, którą przy okazji niech mi ucałować będzie niewzbronno.To rzekłszy pan Muszalskichwycił rękę Basi i przycisnął do niej wąsiska.- Waćpan widziałeś? Istotnie dobrze stawałam? - spytała Basia chwytając w otwarte nozdrza i ustapowietrze.- %7łe i kot lepiej przeciw szczurom nie staje.Serce mi tu rosło, jak Pana Boga kocham! Aleś waćpanisłusznie uczyniła cofając się z bitwy, bo pod koniec zwykle o przygodę najłatwiej.- Mąż mi kazał, a ja na wyjezdnym przyrzekłam mu, że go wraz usłucham.- Może łuk swój zostawić? Nie! na nic mi on teraz, bo też z szablą skoczę.Widzę trzech ludzinadjeżdżających, których pewnie pan pułkownik dla pilnowania jej dostojnej osoby przysyła.Inaczej jabym przysłał; ale ścielę się do stóp, bo tam już koniec niedługo będzie, i trzeba mi się spieszyć.Trzech dragonów istotnie nadjechało dla pilnowania Basi, co widząc pan Muszalski rozpuścił konia iskoczył, Basia wahała się przez chwilę, czy zostać na miejscu, czy objechawszy urwistą ścianę wspiąć sięna wzgórze, z które- go przed bitwą spoglądali na równinę.Lecz czując zmęczenie wielkie postanowiłazostać.Niewieścia natura odzywała się w niej coraz silniej.O jakie dwieście kroków docinano bez litościreszty grasantów i czarna kupa walczących wichrzyła się coraz gwałtowniej na krwawym pobojowisku.Krzyki rozpaczliwe wstrząsały powietrzem, a Basi, niedawno jeszcze tak pełnej zapału, uczyniło się jakośmdło i słabo.Zdjął ją strach wielki, by nie omdlała całkiem, i tylko wstyd przed dragonami podtrzymywałją na kulbace; odwracała jednak starannie od nich twarz, by nie dojrzeli na niej bladości.Zwieżepowietrze wracało jej z wolna siły i animusz, nie do tego jednak stopnia, by miała ochotę skoczyć znówmiędzy walczących.Byłaby to uczyniła chyba dlatego, by prosić o zmiłowanie nad ostatkami ordyńców.Wiedząc zresztą, że na nic by się to nie zdało, wyglądała z upragnieniem końca bitwy.A tam bito i bito.Odgłos rąbaniny i krzyki nie ustawały ani na chwilę.Upłynęło może pół godziny: chorągwie stłaczały sięcoraz mocniej.Nagle kupka grasantów licząca może dwudziestu jezdzców wyrwała się z morderczegokoliska i poczęła biec jak wicher ku wzgórzu.Pomykając wzdłuż urwiska mogli istotnie dobrać się domiejsca, gdzie wzgórze łagodnie zlewało się z równiną, i znalezć na wysokim stepie ocalenie.Ale na ichdrodze stała z trzema dragonami Basia.Widok niebezpieczeństwa wlał w tej chwili moc do jej serca iprzytomność do jej umysłu.Zrozumiała, że zostać jest zgubą, bo kupa owa samym pędem obali ich iroztratuje, nie mówiąc o tym, że na szablach zostaną rozniesieni.Stary wachmistrz dragoński widocznie tego samego był zdania, bo chwycił ręką za cugiel Basinegodzianecika, zawrócił go ku ucieczce i krzyknął desperackim niemal głosem:- W konie, jasna pani!Basia pomknęła jak wicher, ale sama; wierni trzej żołnierze stanęli murem na miejscu, by choć przezchwilę powstrzymać nieprzyjaciela i dać ukochanej pani czas odsadzenia się na większą odległość.Tymczasem za ową kupą skoczyli natychmiast w pościgu żołnierze, ale pierścień otaczający dotądszczelnie grasantów tym samym przerwał się, więc poczęli się wymykać po dwóch, po trzech, potemcoraz liczniej.Ogromna większość ich leżała już pokotem, ale kilkudziesięciu, wraz z Azba- bejem,zdołało zbiec.Wszystkie te kupy pędziły co koń wyskoczy ku wzgórzu.Trzej dragoni nie zdołali zatrzymać wszystkich uciekających, zresztą po krótkiej walce spadli z kulbak,hurma zaś biegąc śladem Basi zawróciła na skłonie wzgórza i wydostała się na step wysoki.Polskiechorągwie, a w przodzie najbliższa lipkowska, pędziły co koń wyskoczy o kilkadziesiąt kroków za nimi.Na wysokim stepie poprzecinanym gęsto zdradliwymi rozpadlinami i jarami utworzył się z jezdzcówjakoby wąż olbrzymi: głowę jego stanowiła Basia, szyję grasanci, a dalszy ciąg cielska Mellechowicz zLipkami i dragoni, na których czele pędził Wołodyjowski z ostrogami wbitymi w boki konia i przerażeniemw duszy.W chwili kiedy owa garść zbójów wyrwała się z koła, był on zajęty z drugiej jego strony,dlatego Mellechowicz uprzedził go w pościgu.Teraz więc włos stawał dębem na głowie małego rycerza namyśl, że Basia może być przez zbiegów ogarnięta, że może utracić przytomność i umykać wprost wstronę Dniestru, że którykolwiek ze zbójów może przy wymijaniu dosięgnąć ją szablą, handżarem lubkiścieniem.I serce zamierało w nim z obawy o życie ukochanego stworzenia.Leżąc prawie na karkukońskim, wybladły, ze ściśniętymi zębami, z wichrem okropnych myśli w głowie, bódł rumaka zbrojnymipiętami, okładał go płazem i leciał jak drop, nim zerwie się do lotu.Przed nim migały baranie kapuzyLipków.- Boże daj, by Mellechowicz nadążył.On na dobrym koniu, Boże daj!- powtarzał z rozpaczą w duszy.122 Lecz obawy jego były płonne, a niebezpieczeństwo nie tak wielkie, jak się rozkochanemu rycerzowizdawało.Tatarom nadto chodziło o własną skórę; nadto blisko czuli za plecami Lipków, by mieli ścigaćpojedynczego jezdzca, choćby ten jezdziec był najpiękniejszą hurysą z Mahometowego raju i umykał wpłaszczu całkiem klejnotami wyszytym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl