[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam na własne oczy widział ruchoporu w akcji.Serce zabiło mu szybciej.Musiał być bardzo ostro\ny.- Czy to.Czy to cenne? - zapytał.- Tak - odparł Stanley.- We właściwych rękach mo\e się przydać.Skąd tomasz?Nathaniel myślał szybko.- No dobra - powiedział.- Ja, eee.ukradłem to.Byłem na Highgate.jasne,\e tam nie mieszkam, przechodziłem obok takiego du\ego domu.Okno byłootwarte i zobaczyłem na ścianie coś błyszczącego.No więc wskoczyłem i tozabrałem.Nikt mnie nie widział.Myślałem po prostu, \e będę mógł tosprzedać, i tyle.- John, wszystko jest mo\liwe - powiedział gazeciarz.- Wszystko jestmo\liwe.Wiesz, co się tym robi?- Nie.- To jest czarodziejskie zwierciadło, coś w tym stylu.Nathanielowi wracała pewność siebie.Oni chyba dadzą się łatwo nabrać.Otworzył usta, robiąc grymas, który, jak sądził, pojawia się na twarzachoszołomionych ludzi z prostaków.- I co? Mo\na w tym zobaczyć przyszłość?- Być mo\e.- Umiesz się tym posługiwać?Stanley gwałtownie splunął pod ścianę.- Ty bezczelny gnojku! Powinienem cię za to niezle trzepnąć.Nathaniel odsunął się zmieszany.- Przepraszam, chodziło mi.No, hm, jeśli to cenne, to mo\e znaszkogoś, kto by to kupił? Tak się składa, \e bardzo potrzebuję forsy.265Stanley spojrzał na Freda, który powoli skinął głową.- Masz farta - stwierdził wesoło.- Fredowi to się podoba, a ja zawszesię zgadzam ze starym Fredem.Znamy kogoś, kto pewnie zapłaci dobrącenę, a jak ci się poszczęści, to jeszcze w czymś pomo\e.Chodz z nami,przygotujemy to spotkanie.To było interesujące, ale kłopotliwe.Nathaniel nie mógł teraz łazić poLondynie i umawiać się na spotkania.I tak ju\ za długo był poza biblioteką.Znacznie wa\niejsze było dostać się na konferencję u Lovelace'a.Zresztą, jeślimiałby wchodzić w jakieś konszachty z tymi kryminalistami, to potrzebowałBartimaeusa.Potrząsnął głową.- Teraz nie mogę iść - oświadczył.- Powiedz mi, gdzie go znajdę albogdzie powinienem przyjść, i spotkamy się pózniej.Gazeciarze popatrzyli na niego spokojnie.- Niestety - powiedział Stanley.- To nie taki rodzaj spotkania i te\ nie takaosoba, jak myślisz.A właściwie to co ty masz takiego pilnego do roboty?- Muszę, hm, spotkać się z kolegą - zaklął cicho.Błąd.Fred poruszył się.Jego kurtka zaskrzypiała.- Przed chwilą mówiłeś, \e nie wiesz, gdzie on jest.- Ee, tak.Muszę go znalezć.Stanley popatrzył na zegarek.- Przykro mi, John.Teraz albo nigdy.Twój kolega mo\e poczekać.Myślałem, \e chcesz sprzedać ten przedmiot.- Chcę, ale nie dzisiaj.Naprawdę interesuje mnie to, co proponujesz.Poprostu nie mogę teraz tego zrobić.Słuchaj.Spotkajmy się tutaj jutro.To samomiejsce, o tej samej porze.Był coraz bardziej zdesperowany, mówił za szybko.Czuł, jak rosną ichpodejrzenia i niedowierzanie.Chciał ju\ tylko pójść sobie stąd jak najszybciej.- Nic z tego.- Gazeciarz poprawił czapkę.- Fred, tu się chyba niedogadamy.Zbieramy się?Fred skinął głową.Zdumiony Nathaniel patrzył, jak chowa magicznezwierciadło w kieszeni kurtki.Krzyknął wściekle:- Hej! To moje! Oddaj!- John, straciłeś ju\ swoją szansę.Jeśli w ogóle tak masz na imię.Spły-wamy.266Stanley chwycił rączki swojego wózka.Fred popchnął Nathaniela prosto nawilgotne kamienie muru.A Nathanielowi puściły nerwy.Ze zduszonym krzykiem rzucił się na Freda,okładał go pięściami i kopał.- Oddawaj.mój.dysk!Czubek buta mocno uderzył w goleń chłopaka - gazeciarz a\ ryknął z bólu.W powietrzu świsnęła pięść i wylądowała prosto na policzku chłopca.Kiedysię ocknął, le\ał w błocie na ulicy, kręciło mu się w głowie, a Fred i Stanleyoddalali się szybko, ciągnąc za sobą podskakujące wózki.Gniew pokonał słabość, zwycię\ył te\ nad ostro\nością.Nathaniel z trudemwstał i chwiejnym krokiem ruszył w pościg.Nie mógł iść szybko.W uliczce było ju\ ciemno.Mury domów stały sięszarymi kurtynami, niewiele jaśniejszymi od rozciągającej się przed nimatramentowej pustki.Gorączkowo wymacywał drogę, krok po kroku.Dłoniąsunął po cegłach, nasłuchując uwa\nie znajomego odgłosu wózkówgazeciarzy.Fred i Stanley chyba te\ zwolnili - wózki skrzypiały ciszej, alewcią\ było je słychać.Na ka\dym skrzy\owaniu potrafił określić, którędypojechali.Bezradność doprowadzała go do szału.Niech szlag trafi tego d\inna! Kiedygo potrzebował, nigdy go nie było! Jeśli uda mu się złapać tych złodziei,gorzko tego po\ałują.A teraz dokąd iść? Stał obok wysokiego,zakratowanego okna pokrytego grubą warstwą brudu.Gdzieś w oddaliusłyszał koła wózka, głośno stukające o bruk.W lewo.Ruszył tamtędy.Wkrótce zauwa\ył, \e dzwięk przed nim się zmienił.Zamiast chrzęstujadącego wózka, słyszał teraz przytłumione głosy.Szedł więc ostro\niej,przyciskając się do muru.Ka\dy krok stawiał ostro\nie, byle nie zapluskać wkału\y.Uliczka prowadziła do wąskiej, brukowanej alejki - z obu jej stron ciągnęłysię ubogie sklepiki, opuszczone i zabite deskami.Cienie niczym pajęczynazasłoniły ich wejścia.W powietrzu unosił się delikatny zapach trocin [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Tam na własne oczy widział ruchoporu w akcji.Serce zabiło mu szybciej.Musiał być bardzo ostro\ny.- Czy to.Czy to cenne? - zapytał.- Tak - odparł Stanley.- We właściwych rękach mo\e się przydać.Skąd tomasz?Nathaniel myślał szybko.- No dobra - powiedział.- Ja, eee.ukradłem to.Byłem na Highgate.jasne,\e tam nie mieszkam, przechodziłem obok takiego du\ego domu.Okno byłootwarte i zobaczyłem na ścianie coś błyszczącego.No więc wskoczyłem i tozabrałem.Nikt mnie nie widział.Myślałem po prostu, \e będę mógł tosprzedać, i tyle.- John, wszystko jest mo\liwe - powiedział gazeciarz.- Wszystko jestmo\liwe.Wiesz, co się tym robi?- Nie.- To jest czarodziejskie zwierciadło, coś w tym stylu.Nathanielowi wracała pewność siebie.Oni chyba dadzą się łatwo nabrać.Otworzył usta, robiąc grymas, który, jak sądził, pojawia się na twarzachoszołomionych ludzi z prostaków.- I co? Mo\na w tym zobaczyć przyszłość?- Być mo\e.- Umiesz się tym posługiwać?Stanley gwałtownie splunął pod ścianę.- Ty bezczelny gnojku! Powinienem cię za to niezle trzepnąć.Nathaniel odsunął się zmieszany.- Przepraszam, chodziło mi.No, hm, jeśli to cenne, to mo\e znaszkogoś, kto by to kupił? Tak się składa, \e bardzo potrzebuję forsy.265Stanley spojrzał na Freda, który powoli skinął głową.- Masz farta - stwierdził wesoło.- Fredowi to się podoba, a ja zawszesię zgadzam ze starym Fredem.Znamy kogoś, kto pewnie zapłaci dobrącenę, a jak ci się poszczęści, to jeszcze w czymś pomo\e.Chodz z nami,przygotujemy to spotkanie.To było interesujące, ale kłopotliwe.Nathaniel nie mógł teraz łazić poLondynie i umawiać się na spotkania.I tak ju\ za długo był poza biblioteką.Znacznie wa\niejsze było dostać się na konferencję u Lovelace'a.Zresztą, jeślimiałby wchodzić w jakieś konszachty z tymi kryminalistami, to potrzebowałBartimaeusa.Potrząsnął głową.- Teraz nie mogę iść - oświadczył.- Powiedz mi, gdzie go znajdę albogdzie powinienem przyjść, i spotkamy się pózniej.Gazeciarze popatrzyli na niego spokojnie.- Niestety - powiedział Stanley.- To nie taki rodzaj spotkania i te\ nie takaosoba, jak myślisz.A właściwie to co ty masz takiego pilnego do roboty?- Muszę, hm, spotkać się z kolegą - zaklął cicho.Błąd.Fred poruszył się.Jego kurtka zaskrzypiała.- Przed chwilą mówiłeś, \e nie wiesz, gdzie on jest.- Ee, tak.Muszę go znalezć.Stanley popatrzył na zegarek.- Przykro mi, John.Teraz albo nigdy.Twój kolega mo\e poczekać.Myślałem, \e chcesz sprzedać ten przedmiot.- Chcę, ale nie dzisiaj.Naprawdę interesuje mnie to, co proponujesz.Poprostu nie mogę teraz tego zrobić.Słuchaj.Spotkajmy się tutaj jutro.To samomiejsce, o tej samej porze.Był coraz bardziej zdesperowany, mówił za szybko.Czuł, jak rosną ichpodejrzenia i niedowierzanie.Chciał ju\ tylko pójść sobie stąd jak najszybciej.- Nic z tego.- Gazeciarz poprawił czapkę.- Fred, tu się chyba niedogadamy.Zbieramy się?Fred skinął głową.Zdumiony Nathaniel patrzył, jak chowa magicznezwierciadło w kieszeni kurtki.Krzyknął wściekle:- Hej! To moje! Oddaj!- John, straciłeś ju\ swoją szansę.Jeśli w ogóle tak masz na imię.Spły-wamy.266Stanley chwycił rączki swojego wózka.Fred popchnął Nathaniela prosto nawilgotne kamienie muru.A Nathanielowi puściły nerwy.Ze zduszonym krzykiem rzucił się na Freda,okładał go pięściami i kopał.- Oddawaj.mój.dysk!Czubek buta mocno uderzył w goleń chłopaka - gazeciarz a\ ryknął z bólu.W powietrzu świsnęła pięść i wylądowała prosto na policzku chłopca.Kiedysię ocknął, le\ał w błocie na ulicy, kręciło mu się w głowie, a Fred i Stanleyoddalali się szybko, ciągnąc za sobą podskakujące wózki.Gniew pokonał słabość, zwycię\ył te\ nad ostro\nością.Nathaniel z trudemwstał i chwiejnym krokiem ruszył w pościg.Nie mógł iść szybko.W uliczce było ju\ ciemno.Mury domów stały sięszarymi kurtynami, niewiele jaśniejszymi od rozciągającej się przed nimatramentowej pustki.Gorączkowo wymacywał drogę, krok po kroku.Dłoniąsunął po cegłach, nasłuchując uwa\nie znajomego odgłosu wózkówgazeciarzy.Fred i Stanley chyba te\ zwolnili - wózki skrzypiały ciszej, alewcią\ było je słychać.Na ka\dym skrzy\owaniu potrafił określić, którędypojechali.Bezradność doprowadzała go do szału.Niech szlag trafi tego d\inna! Kiedygo potrzebował, nigdy go nie było! Jeśli uda mu się złapać tych złodziei,gorzko tego po\ałują.A teraz dokąd iść? Stał obok wysokiego,zakratowanego okna pokrytego grubą warstwą brudu.Gdzieś w oddaliusłyszał koła wózka, głośno stukające o bruk.W lewo.Ruszył tamtędy.Wkrótce zauwa\ył, \e dzwięk przed nim się zmienił.Zamiast chrzęstujadącego wózka, słyszał teraz przytłumione głosy.Szedł więc ostro\niej,przyciskając się do muru.Ka\dy krok stawiał ostro\nie, byle nie zapluskać wkału\y.Uliczka prowadziła do wąskiej, brukowanej alejki - z obu jej stron ciągnęłysię ubogie sklepiki, opuszczone i zabite deskami.Cienie niczym pajęczynazasłoniły ich wejścia.W powietrzu unosił się delikatny zapach trocin [ Pobierz całość w formacie PDF ]