[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za plecami Deyerpotha mur kominowego szybu rozsypał się w gruz.Pirat zbiegł poschodach.Obok niego kwadratową studnią klatki schodowej spadł kłąb płomieni wrzeszczącyludzkim głosem.Za moment wrócił, widać trafił w dole na ciąg wznoszący.Kanonada artylerii przeciwlotniczej na moment przycichła i pod niebem,wypełnionym przez furkot flag i syk płomieni, poniósł się żelazny chrzęst czołgów T 34.Gąsienice darły bruk.Za chwilę zagrzmiała charakterystyczna palba.Jedna z pancernychmaszyn, porwana w smocze pazury i upuszczona, spadała w skos czerwonego nieba,koziołkując i rażąc pociskami własne baterie. O w dupę pupę mać! zawył przerażony Deyerpoth.Takiego piekła w życiu nie widział.Zdawało mu się, że dzień, w którym puścił zdymem portowe miasto Eremirus, był sądnym dniem na świecie, ale teraz miał pewność, żecałe jego życie było leniwą poobiednią drzemką.Dopiero tutaj coś działo się naprawdę!W jednej chwili zapomniał o wrażym Tabrysie Zpiewaku z jego idiotycznąsiedmiostrunną lirą.Biegł przed siebie, zapadał w gruzach, słysząc nad głową ciężki łopotskrzydeł z czerwonymi gwiazdami.Rozpruwał jataganem wszystkich, którzy stanęli mu nadrodze.Z zaułków i z odkrytych dołów piwnic, wprost spod jego nóg niczym spłoszonewróble, wyfruwali ludzie z rozwartymi szeroko ustami.Ale nie słyszał ich krzyków.Wuszach brzmiały mu tylko świsty, jęki, terkoty kul mijających o włos jego okrwawioną głowę.A w tle huczało morze ognia.Falowało od ruchu niezliczonych skrzydeł, na którychsmoki unosiły się na różnych wysokościach, wypluwając ku ziemi krótsze lub dłuższe wstęgipłomieni.Z góry jak deszcz gwiazd spadała płonąca eskadra Luftwaffe.Otwarty portal przesuwał się ponad miastem śladem smoczej inwazji, podobny dotęczy.Deyerpoth dostrzegł go tuż nad sobą.Uniesioną twarz skropiła mu posoka rosząca spodchmur jak deszcz.Ranny smok wracał do teleportu.Ciężko ciągnął przez spalone powietrzekikut osmalonego skrzydła, z którego zwisała mokra od krwi budionówka.W każdej chwilimógł spaść, żeby roztrzaskać się pośród ruin.Aapiąc stateczność ogonem, zawinął pod siebie kurzawę cegieł i strzaskanych mebli.Deyerpoth uczuł, że pęd powietrza porywa go i tęczowy portal wessał w swąświetlistą czeluść jego ciało, ugrzęzłe w gęstwinie frunących śmieci.Oba portale, wielki portal smoczy i osobisty portal Pirata, znowu koniugowały.Tymrazem na szczęście.Bowiem dzięki temu Deyerpoth został wypluty w pałacowymkorytarzu, a nie w smoczych stajniach na nabrzeżach rzeki Moskwy, pełnych smrodu iwielkich ogonów tłukących na oślep o marmurowe ściany.Rozjechał się jak żaba na elegancko wypastowanym parkiecie.Młodzik w szerokich spodniach i wojskowej kurtce ściśniętej pasem zniknął zapobliskimi drzwiami.Wchodząc tam, z uszanowaniem zdjął z głowy niebieską czapkę zczerwonym otokiem, przygładził włosy na ślinę.Schylony wpół Deyerpoth pobiegł jego śladem.W głowie huczało mu jeszcze piekłopłonących domów.I tutaj widział za oknem płomienie łopoczące na wietrze wokółcerkiewnych kopuł.Ale tym razem były niezliczonymi czerwonymi sztandarami.A ognistażółć to sierpy i młoty, zdobiące co się da.Gdzieś w pobliżu orkiestra dęta grała marsze. Nikt was nie struł, towarzyszu generalissimusie zapewniał ktoś niedaleko wjęzyku, którego Deyerpoth nie rozumiał. Sam próbuję każdej potrawy.Wezcie węglamedycznego, bo odwodnicie się ku chwale ojczyzny.Toż leje się z was rzeką jak Wołga, maćradnajalDeyerpoth zajrzał przez uchylone drzwi.Tym razem na sedesie siedział ze zbolałą miną kostropaty mężczyzna zaczesany dogóry, z wąsem jak miotła. Trzeba nam pokazowego procesu lekarzy! podpowiedział z rozpaczą młody,którego poprzednio Deyerpoth widział na korytarzu. Ku chwale ojczyzny! Za radinu!Wpieriod! Durak ty, był proces lekarzy! stęknął ten z sedesu. Już po nich! To złapmy Giso, towarzyszu Soso! zaproponował usłużnie młody. Poślemygo na Sybir ku chwale ojczyzny! Za wasze cierpienia, towarzyszu, i światowego proletariatu!Ulży wam! Kawo? Tiso? Giso! Gitlerowskij Smokoubijca! Desantują ich do nas, szpionów i dywersantów,żeby truli smoki bojowe Związku Radzieckiego!W tejże chwili Deyerpoth poczuł, że przytknięto mu coś do potylicy.Nie mógłwiedzieć, że jest to pistolet TT kaliber 7,62 mm, ale skojarzył lufę z owym czymś, co nie takdawno odłupywało ściany wokół niego.Toteż przezornie wypuścił jatagan z dłoni.Dwóch mężczyzn w brązowych mundurach złapało go pod łokcie i pociągnęło zasobą, wierzgającego wściekle łydkami.W niskim pustym pokoiku obdarto go z odzienia,spłukano szlauchem i odtąd był w szoku.Daremnie starał się zasłonić dłońmi swe kobieceatrybuty. Co wy na to, towarzyszu akademiku? spytał ktoś za otwartym wizjerem drzwi.W półmroku połyskiwały szkła jego okrągłych okularów. Samica! Ale czy samica Giso? Z pewnością nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Za plecami Deyerpotha mur kominowego szybu rozsypał się w gruz.Pirat zbiegł poschodach.Obok niego kwadratową studnią klatki schodowej spadł kłąb płomieni wrzeszczącyludzkim głosem.Za moment wrócił, widać trafił w dole na ciąg wznoszący.Kanonada artylerii przeciwlotniczej na moment przycichła i pod niebem,wypełnionym przez furkot flag i syk płomieni, poniósł się żelazny chrzęst czołgów T 34.Gąsienice darły bruk.Za chwilę zagrzmiała charakterystyczna palba.Jedna z pancernychmaszyn, porwana w smocze pazury i upuszczona, spadała w skos czerwonego nieba,koziołkując i rażąc pociskami własne baterie. O w dupę pupę mać! zawył przerażony Deyerpoth.Takiego piekła w życiu nie widział.Zdawało mu się, że dzień, w którym puścił zdymem portowe miasto Eremirus, był sądnym dniem na świecie, ale teraz miał pewność, żecałe jego życie było leniwą poobiednią drzemką.Dopiero tutaj coś działo się naprawdę!W jednej chwili zapomniał o wrażym Tabrysie Zpiewaku z jego idiotycznąsiedmiostrunną lirą.Biegł przed siebie, zapadał w gruzach, słysząc nad głową ciężki łopotskrzydeł z czerwonymi gwiazdami.Rozpruwał jataganem wszystkich, którzy stanęli mu nadrodze.Z zaułków i z odkrytych dołów piwnic, wprost spod jego nóg niczym spłoszonewróble, wyfruwali ludzie z rozwartymi szeroko ustami.Ale nie słyszał ich krzyków.Wuszach brzmiały mu tylko świsty, jęki, terkoty kul mijających o włos jego okrwawioną głowę.A w tle huczało morze ognia.Falowało od ruchu niezliczonych skrzydeł, na którychsmoki unosiły się na różnych wysokościach, wypluwając ku ziemi krótsze lub dłuższe wstęgipłomieni.Z góry jak deszcz gwiazd spadała płonąca eskadra Luftwaffe.Otwarty portal przesuwał się ponad miastem śladem smoczej inwazji, podobny dotęczy.Deyerpoth dostrzegł go tuż nad sobą.Uniesioną twarz skropiła mu posoka rosząca spodchmur jak deszcz.Ranny smok wracał do teleportu.Ciężko ciągnął przez spalone powietrzekikut osmalonego skrzydła, z którego zwisała mokra od krwi budionówka.W każdej chwilimógł spaść, żeby roztrzaskać się pośród ruin.Aapiąc stateczność ogonem, zawinął pod siebie kurzawę cegieł i strzaskanych mebli.Deyerpoth uczuł, że pęd powietrza porywa go i tęczowy portal wessał w swąświetlistą czeluść jego ciało, ugrzęzłe w gęstwinie frunących śmieci.Oba portale, wielki portal smoczy i osobisty portal Pirata, znowu koniugowały.Tymrazem na szczęście.Bowiem dzięki temu Deyerpoth został wypluty w pałacowymkorytarzu, a nie w smoczych stajniach na nabrzeżach rzeki Moskwy, pełnych smrodu iwielkich ogonów tłukących na oślep o marmurowe ściany.Rozjechał się jak żaba na elegancko wypastowanym parkiecie.Młodzik w szerokich spodniach i wojskowej kurtce ściśniętej pasem zniknął zapobliskimi drzwiami.Wchodząc tam, z uszanowaniem zdjął z głowy niebieską czapkę zczerwonym otokiem, przygładził włosy na ślinę.Schylony wpół Deyerpoth pobiegł jego śladem.W głowie huczało mu jeszcze piekłopłonących domów.I tutaj widział za oknem płomienie łopoczące na wietrze wokółcerkiewnych kopuł.Ale tym razem były niezliczonymi czerwonymi sztandarami.A ognistażółć to sierpy i młoty, zdobiące co się da.Gdzieś w pobliżu orkiestra dęta grała marsze. Nikt was nie struł, towarzyszu generalissimusie zapewniał ktoś niedaleko wjęzyku, którego Deyerpoth nie rozumiał. Sam próbuję każdej potrawy.Wezcie węglamedycznego, bo odwodnicie się ku chwale ojczyzny.Toż leje się z was rzeką jak Wołga, maćradnajalDeyerpoth zajrzał przez uchylone drzwi.Tym razem na sedesie siedział ze zbolałą miną kostropaty mężczyzna zaczesany dogóry, z wąsem jak miotła. Trzeba nam pokazowego procesu lekarzy! podpowiedział z rozpaczą młody,którego poprzednio Deyerpoth widział na korytarzu. Ku chwale ojczyzny! Za radinu!Wpieriod! Durak ty, był proces lekarzy! stęknął ten z sedesu. Już po nich! To złapmy Giso, towarzyszu Soso! zaproponował usłużnie młody. Poślemygo na Sybir ku chwale ojczyzny! Za wasze cierpienia, towarzyszu, i światowego proletariatu!Ulży wam! Kawo? Tiso? Giso! Gitlerowskij Smokoubijca! Desantują ich do nas, szpionów i dywersantów,żeby truli smoki bojowe Związku Radzieckiego!W tejże chwili Deyerpoth poczuł, że przytknięto mu coś do potylicy.Nie mógłwiedzieć, że jest to pistolet TT kaliber 7,62 mm, ale skojarzył lufę z owym czymś, co nie takdawno odłupywało ściany wokół niego.Toteż przezornie wypuścił jatagan z dłoni.Dwóch mężczyzn w brązowych mundurach złapało go pod łokcie i pociągnęło zasobą, wierzgającego wściekle łydkami.W niskim pustym pokoiku obdarto go z odzienia,spłukano szlauchem i odtąd był w szoku.Daremnie starał się zasłonić dłońmi swe kobieceatrybuty. Co wy na to, towarzyszu akademiku? spytał ktoś za otwartym wizjerem drzwi.W półmroku połyskiwały szkła jego okrągłych okularów. Samica! Ale czy samica Giso? Z pewnością nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]