[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tropik został zerwany, dwa z czterech śledzi złamane, poła przywejściu była rozdarta od góry do dołu, a śpiwór pływał w jeziorze. Co u diabła?! -wykrzyknąłem, zaglądając do wnętrza namiotu, całkowicie przemoczonego i śliskiego odbłotnistej mazi.To ten niedzwiedz -pomyślałem.Wrócił, kiedy się wspinałem, iprzetrząsnął moje rzeczy w poszukiwaniu jedzenia.Jednak plecak z prowiantemspoczywał nietknięty na swoim miejscu na drzewie, poza zasięgiem zwierzęcych iap.Stojąc nad pobojowiskiem, myślałem tylko o tym, że niedzwiedz dokonał tegozniszczenia z czystej złośliwości.Zciągnąłem z drzewa plecak z jedzeniem, gałęziąwyłowiłem śpiwór z jeziora i spakowałem sprzęt.Wszystko było dokładnie przemoczone,nie mogłem więc spędzić w tym miejscu nocy, a do samochodu dotarłbym dobrze pozmroku - ale to właśnie musiałem zrobić.Dzwigając trzydzieści pięć kilo mokregosprzętu, który mi straszliwie ciążył, z małym szkolnym plecakiem na piersi, jakpoprzedniego dnia, wyruszyłem w drogę i od razu zauważyłem ślady niedzwiedzia,pokrywające się ze starymi śladami moich butów.Pan Miś podążał za mną doobozowiska niczym myśliwy idący świeżym tropem.Po drugiej stronie kładki, tam gdzie śnieg był głębszy, widziałem wyraznie, jakodciski łap krzyżowały się z zagłębieniami, które zostawiłem, wędrując na północ.Podążyłem wzrokiem za jego śladami, ku szczytowi dziesięciometrowego wzgórza, domiejsca obok sosny, gdzie& siedział i obserwował mnie z uwagą. Cholera& .Mój głoszamarł, kiedy mściwy gniew, który wzbierał we mnie od pół godziny, zamienił się wznajome uczucie przerażenia.Mogłem tylko kontynuować wędrówkę, mieć nadzieję, żenie utknę w śniegu, i modlić się, by niedzwiedz zostawił mnie w spokoju.Wyjąłem zkieszeni przemoczoną mapę i przełożyłem do lewej ręki wraz z kompasem: nie mogłemsobie pozwolić na pomyłkę.Zszedłem ze szlaku po przejściu jakichś piętnastu metrów i zacząłem się wspinaćna szczyt wzgórza, mając niedzwiedzia po stronie południowej.Na razie się nie ruszył.Wyobrażałem sobie, że siedzi tam i szczerzy w uśmiechu kły, podczas gdy ja próbuję muumknąć.Spenetrowałem okolice ze szczytu i wydało mi się, że śnieg na wschodzie jestnieco płyt-szy.Doszedłem do wniosku, że mogę ominąć szlak i pójść skrótembezpośrednio do autostrady, unikając brnięcia przez zaspy w górnej części moreny.Pokonałem grzbiet wzniesienia i zszedłem do zagłębienia w lesie, po czym spojrzałemprzez lewe ramię.Niedzwiedz zniknął.Zlazł na drugą stronę wzgórza, ku jezioru.Odczuwając wyrazną ulgę, zrobiłem około piętnastu kroków i znów obróciłem głowę,dokładnie w chwili gdy niedzwiedz przełaził przez grzbiet wzniesienia, idąc moimiśladami, zaledwie dziewięć metrów ode mnie.Przez dziesięć minut przecierałem pospiesznie szlak na wschód, to spoglądając nakompas, to porównując mapę z otoczeniem, to zerkając przez lewe ramię naniedzwiedzia.Kilka razy zbliżył się do mnie na odległość siedmiu metrów, a ja corazbardziej nerwowo odnajdywałem drogę, unikając głębokiego śniegu i zastanawiając się,co zrobi niedzwiedz, by dostać się do jedzenia w małym plecaku.Wybieranie drogi w takstresujących okolicznościach było bardzo trudne i wkrótce straciłem orientację; teren nieodpowiadał już temu, co było zaznaczone na mapie.Dopiero po dziesięciu minutachudało mi się powrócić na wyznaczony szlak, uwzględniając odchylenie między północągeograficzną na mapie a magnetyczną na moim kompasie.Po chwili, pokonawszyniewielkie wzniesienie, ujrzałem w dole jezioro.Nie przypuszczałem, że na nie natrafię,ale okazało się, że od miejsca, w którym stałem, do zaśnieżonego brzegu prowadzą śladystóp.Och! Ten widok podniósł mnie na duchu.Szukanie drogi przestało mieć znaczenie;pomyślałem, że może spotkam tu jakichś ludzi, którzy pomogą mi odstraszyćniedzwiedzia.Ruszyłem przez śnieg ku wytyczonemu przez kogoś szlakowi i naglezrozumiałem: To są moje ślady& to jest jezioro Bradley& zatoczyłem idealne koło!.Poczułem, jak opuszcza mnie odwaga.Niedzwiedz znajdował się dziesięć kroków za mną.Do tej pory przystawał, kiedyja przystawałem.Teraz jednak schodził ze wzniesienia, kierując się w stronę szlaku imojego stanowiska.Miałem ochotę poddać się, rzucić mu torbę z jedzeniem - do diabła zzakazem karmienia niedzwiedzi - a przede wszystkim chciałem płakać.Zwierzę dzieliło ode mnie jakieś pięć metrów, kiedy znów coś zmieniło się w moimzachowaniu.Rozpacz stłumił gniew. Zostaw mnie w spokoju! , wrzasnąłem mu prosto wpysk.Znów się zatrzymał.Przypomniałem sobie jedną z najdosadniejszych grózb, jakieudało mi się usłyszeć w kinie, i przytoczyłem tekst z Pulp Fiction: Wezwę kilkuczarnuchów, którzy zrobią ci z dupy jesień średniowiecza!.Uciekłem się także dowymachiwania rękami nad głową i powarkiwania, ale dla niedzwiedzia to nie było nicnowego.Przekrzywił łeb tak jak poprzedniego wieczoru przed naszą konfrontacją nazwalonym pniu drzewa.Wypatrzywszy odsłonięty kamień w stożkowatym zagłębieniuwokół sosny, kilkadziesiąt centymetrów ode mnie po lewej stronie, sięgnąłem tam i zmyślą o samoobronie chwyciłem ten kawałek skały wielkości piłki do softballu, po czymruszyłem pospiesznie na południe po swoich dawnych śladach.Niedzwiedz podążał za mną, niebezpiecznie blisko, zatrzymując się tylko na mójzdecydowany krzyk.Wykombinowałem, że walnę go kamieniem, jeśli podejdzie do mniena trzy metry.Nie byłbym w stanie cisnąć tym kawałkiem skały na większą odległość,obciążony plecakami, których paski w dużym stopniu ograniczały mi ruchy.Skupiłem sięna utrzymywaniu pozycji wyprostowanej, choć śnieg robił się coraz głębszy, nie był teżtak zbity jak dzień wcześniej, a to z powodu deszczu, który wciąż padał.W pewnymmomencie poczułem, jak pęka pod moim ciężarem warstwa lodu, a ja zapadam się pobiodra.Utknąłem na dobre, nie mogąc się wydostać z tej pułapki.Niedzwiedz jakbyzwęszył swoją szansę i znacznie zmniejszył dystans między moją głową a swoim pyskiem.Rozpaczliwie szukałem jakiegoś oparcia w głębokim śniegu; machałem ramionami, alemoje stopy pozostały unieruchomione.Wykręciłem się w lewo i przeturlałem na plecyprzez prawe ramię, uwalniając nogi z zagłębień, w których tkwiły.Niczym przewróconyna grzbiet żółw, zmagałem się z dwoma plecakami, które obciążały mi tułów.Bałem się,że niedzwiedz zaatakuje mnie i rozszarpie, kiedy tak leżałem bezradnie na plecach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Tropik został zerwany, dwa z czterech śledzi złamane, poła przywejściu była rozdarta od góry do dołu, a śpiwór pływał w jeziorze. Co u diabła?! -wykrzyknąłem, zaglądając do wnętrza namiotu, całkowicie przemoczonego i śliskiego odbłotnistej mazi.To ten niedzwiedz -pomyślałem.Wrócił, kiedy się wspinałem, iprzetrząsnął moje rzeczy w poszukiwaniu jedzenia.Jednak plecak z prowiantemspoczywał nietknięty na swoim miejscu na drzewie, poza zasięgiem zwierzęcych iap.Stojąc nad pobojowiskiem, myślałem tylko o tym, że niedzwiedz dokonał tegozniszczenia z czystej złośliwości.Zciągnąłem z drzewa plecak z jedzeniem, gałęziąwyłowiłem śpiwór z jeziora i spakowałem sprzęt.Wszystko było dokładnie przemoczone,nie mogłem więc spędzić w tym miejscu nocy, a do samochodu dotarłbym dobrze pozmroku - ale to właśnie musiałem zrobić.Dzwigając trzydzieści pięć kilo mokregosprzętu, który mi straszliwie ciążył, z małym szkolnym plecakiem na piersi, jakpoprzedniego dnia, wyruszyłem w drogę i od razu zauważyłem ślady niedzwiedzia,pokrywające się ze starymi śladami moich butów.Pan Miś podążał za mną doobozowiska niczym myśliwy idący świeżym tropem.Po drugiej stronie kładki, tam gdzie śnieg był głębszy, widziałem wyraznie, jakodciski łap krzyżowały się z zagłębieniami, które zostawiłem, wędrując na północ.Podążyłem wzrokiem za jego śladami, ku szczytowi dziesięciometrowego wzgórza, domiejsca obok sosny, gdzie& siedział i obserwował mnie z uwagą. Cholera& .Mój głoszamarł, kiedy mściwy gniew, który wzbierał we mnie od pół godziny, zamienił się wznajome uczucie przerażenia.Mogłem tylko kontynuować wędrówkę, mieć nadzieję, żenie utknę w śniegu, i modlić się, by niedzwiedz zostawił mnie w spokoju.Wyjąłem zkieszeni przemoczoną mapę i przełożyłem do lewej ręki wraz z kompasem: nie mogłemsobie pozwolić na pomyłkę.Zszedłem ze szlaku po przejściu jakichś piętnastu metrów i zacząłem się wspinaćna szczyt wzgórza, mając niedzwiedzia po stronie południowej.Na razie się nie ruszył.Wyobrażałem sobie, że siedzi tam i szczerzy w uśmiechu kły, podczas gdy ja próbuję muumknąć.Spenetrowałem okolice ze szczytu i wydało mi się, że śnieg na wschodzie jestnieco płyt-szy.Doszedłem do wniosku, że mogę ominąć szlak i pójść skrótembezpośrednio do autostrady, unikając brnięcia przez zaspy w górnej części moreny.Pokonałem grzbiet wzniesienia i zszedłem do zagłębienia w lesie, po czym spojrzałemprzez lewe ramię.Niedzwiedz zniknął.Zlazł na drugą stronę wzgórza, ku jezioru.Odczuwając wyrazną ulgę, zrobiłem około piętnastu kroków i znów obróciłem głowę,dokładnie w chwili gdy niedzwiedz przełaził przez grzbiet wzniesienia, idąc moimiśladami, zaledwie dziewięć metrów ode mnie.Przez dziesięć minut przecierałem pospiesznie szlak na wschód, to spoglądając nakompas, to porównując mapę z otoczeniem, to zerkając przez lewe ramię naniedzwiedzia.Kilka razy zbliżył się do mnie na odległość siedmiu metrów, a ja corazbardziej nerwowo odnajdywałem drogę, unikając głębokiego śniegu i zastanawiając się,co zrobi niedzwiedz, by dostać się do jedzenia w małym plecaku.Wybieranie drogi w takstresujących okolicznościach było bardzo trudne i wkrótce straciłem orientację; teren nieodpowiadał już temu, co było zaznaczone na mapie.Dopiero po dziesięciu minutachudało mi się powrócić na wyznaczony szlak, uwzględniając odchylenie między północągeograficzną na mapie a magnetyczną na moim kompasie.Po chwili, pokonawszyniewielkie wzniesienie, ujrzałem w dole jezioro.Nie przypuszczałem, że na nie natrafię,ale okazało się, że od miejsca, w którym stałem, do zaśnieżonego brzegu prowadzą śladystóp.Och! Ten widok podniósł mnie na duchu.Szukanie drogi przestało mieć znaczenie;pomyślałem, że może spotkam tu jakichś ludzi, którzy pomogą mi odstraszyćniedzwiedzia.Ruszyłem przez śnieg ku wytyczonemu przez kogoś szlakowi i naglezrozumiałem: To są moje ślady& to jest jezioro Bradley& zatoczyłem idealne koło!.Poczułem, jak opuszcza mnie odwaga.Niedzwiedz znajdował się dziesięć kroków za mną.Do tej pory przystawał, kiedyja przystawałem.Teraz jednak schodził ze wzniesienia, kierując się w stronę szlaku imojego stanowiska.Miałem ochotę poddać się, rzucić mu torbę z jedzeniem - do diabła zzakazem karmienia niedzwiedzi - a przede wszystkim chciałem płakać.Zwierzę dzieliło ode mnie jakieś pięć metrów, kiedy znów coś zmieniło się w moimzachowaniu.Rozpacz stłumił gniew. Zostaw mnie w spokoju! , wrzasnąłem mu prosto wpysk.Znów się zatrzymał.Przypomniałem sobie jedną z najdosadniejszych grózb, jakieudało mi się usłyszeć w kinie, i przytoczyłem tekst z Pulp Fiction: Wezwę kilkuczarnuchów, którzy zrobią ci z dupy jesień średniowiecza!.Uciekłem się także dowymachiwania rękami nad głową i powarkiwania, ale dla niedzwiedzia to nie było nicnowego.Przekrzywił łeb tak jak poprzedniego wieczoru przed naszą konfrontacją nazwalonym pniu drzewa.Wypatrzywszy odsłonięty kamień w stożkowatym zagłębieniuwokół sosny, kilkadziesiąt centymetrów ode mnie po lewej stronie, sięgnąłem tam i zmyślą o samoobronie chwyciłem ten kawałek skały wielkości piłki do softballu, po czymruszyłem pospiesznie na południe po swoich dawnych śladach.Niedzwiedz podążał za mną, niebezpiecznie blisko, zatrzymując się tylko na mójzdecydowany krzyk.Wykombinowałem, że walnę go kamieniem, jeśli podejdzie do mniena trzy metry.Nie byłbym w stanie cisnąć tym kawałkiem skały na większą odległość,obciążony plecakami, których paski w dużym stopniu ograniczały mi ruchy.Skupiłem sięna utrzymywaniu pozycji wyprostowanej, choć śnieg robił się coraz głębszy, nie był teżtak zbity jak dzień wcześniej, a to z powodu deszczu, który wciąż padał.W pewnymmomencie poczułem, jak pęka pod moim ciężarem warstwa lodu, a ja zapadam się pobiodra.Utknąłem na dobre, nie mogąc się wydostać z tej pułapki.Niedzwiedz jakbyzwęszył swoją szansę i znacznie zmniejszył dystans między moją głową a swoim pyskiem.Rozpaczliwie szukałem jakiegoś oparcia w głębokim śniegu; machałem ramionami, alemoje stopy pozostały unieruchomione.Wykręciłem się w lewo i przeturlałem na plecyprzez prawe ramię, uwalniając nogi z zagłębień, w których tkwiły.Niczym przewróconyna grzbiet żółw, zmagałem się z dwoma plecakami, które obciążały mi tułów.Bałem się,że niedzwiedz zaatakuje mnie i rozszarpie, kiedy tak leżałem bezradnie na plecach [ Pobierz całość w formacie PDF ]