[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powtórzyłam pytanie hamując łzy.Milczał wpatrzony w swoje obrazy.- A ja czekałam.Jadłeś kolację?- Tak - mruknął od niechcenia.- Idz spać.Masz przecieżjutro egzamin.Jednak pamiętał.Co za ulga! Dotknęłam ustami jegoczoła.- Masz gorączkę!- Nie.Skądże! - ujął mnie za rękę i zaprowadził dopokoju.Rano obudził mnie jak zwykle, ściągając kołdrę.Kubek zdymiącą kawą stał na stoliku przy oknie.- Która godzina?- Dochodzi ósma.- Nie zdążę - zerwałam się w popłochu.- Zdążysz.Odprowadzę cię i pojadę po matkę.Przed Instytutem spotkałam Bożenę, Agnieszkę i ciebie.Zaglądałyście do zeszytów, powtarzając w ostatniej chwilijakieś formułki.Z okrzykiem radości rzuciłam się w wasząstronę.Marek odszedł bez słowa.- Aleś ty schudła - powiedziała Agnieszka.W jej głosie wyczułam zle skrywaną radość.Ty nic niemówiłaś, Bożena popatrzyła na mnie szklanymi oczami.Jużwtedy między nią i Maszkowskim zaczynało się psuć.Na korytarzu pochwyciłam smutne spojrzenie Krzyśka.Ukłonił się sztywno i znieruchomiałymi oczami wpatrywał sięw drzwi.Niepokoiłam się o niego, czy zda, czy jest w formie.Wiesz przecież, że przy pomocy chemii przeniósł się ze świataurojeń w naszą codzienność, w świat Agnieszki, Bożeny iasystenta Pawlickiego.- Panie magistrze! - otoczyły Pawlickiego dziewczyny.-Panie magistrze!Magister odnalazł mnie w tłumie.- Twoja kolej - powiedział.Dziewczyny zacisnęły kciuki,Krzysiek pomachał mi ręką.Magister Pawlicki przekazywałszeptem jakieś wskazówki.Ale ich nie słyszałam.Patrzyłamw okno, za którym płonęły drzewa, i mrużyłam oczy.Słońcepionową ścianą oddzielało mnie od członków komisjisiedzących za długim stołem.Uśmiechali się do mnie.Profesor Maszkowska wertowała moją pracę, przepisaną namaszynie w trzech egzemplarzach i oprawioną w płótno.,,No cóż! Pracę pani oceniamy bardzo wysoko.Poprawnametodologicznie, zgromadziła pani ciekawy materiał, wnioskidosyć nietypowe, warte zastanowienia.Zgromadzi paniwiększy materiał i będzie doktorat".Pochwały, komplementy. Jaki temat?" - zapytywał ktoś szeptem. Losy życiowenieletnich przestępców" - wyjaśnił asystent. Czy pani mazamiar pracować nadal nad tym tematem?" Tak, chyba tak,jeżeli nie będzie to kolidowało z pracami Ośrodka".Padłopytanie z zakresu patologii spostrzegania.Ledwie zaczęłammówić o przyczynach powodujących zaburzenia, usłyszałam: Dziękuję, wystarczy.Czy są pytania?" - profesorMaszkowska zwróciła się z uśmiechem do członków komisji.Pytań nie było.Zdałam! Agnieszka z Bożeną obsypywały mniepocałunkami, Krzysiek uśmiechnął się blado. - Tobie to dobrze - westchnęła Agnieszka.- Już powszystkim.Znowu poproszono mnie do pokoju z długim stołem.Panowie z komisji ściskali mi dłoń.Za pięcioletnie trudyuzyskałam stopień magistra.Powiększyłam wielotysięcznągrupę osób z wyższym wykształceniem, w przyszłym rokufakt ten zostanie odnotowany w Roczniku statystycznym".Zachwilę Agnieszka i Bożena miały dostąpić tej łaski, za nimiKrzysiek i ty.Wyszłam, chociaż byłam ciekawa, jak pójdzie tobie, azwłaszcza Krzyśkowi.Na dziedzińcu nikt na mnie nie czekał.Minęło pięć lat, aja znalazłam się znowu w tym samym punkcie.Przez chwilęmiałam nawet wrażenie, że nic się nie zmieniło, tak samo jakkiedyś z trudem dotarłam do Bristolu", usiadłam w ogródku ipoprosiłam o kawę, od Wisły dął chłodny wiatr, sznurywycieczek ciągnęły przez miasto: kolonie letnie, wczasy wmieście, autokary Orbisu", grupki młodzieży na luzie" zdobytkiem na plecach.A jednak pięcioletni bilans wypadłdodatnio, zdałam na piątkę, otrzymałam nagrodę rektorską,tysiąc złotych, może więcej.Matka przyjmie tę wiadomość znależytą powagą i powie: Tysiąc złotych piechotą niechodzi".Nieraz powtarza obiegowe powiedzonka, które w jejustach brzmią jak złośliwość.Sprawia to prawdopodobnie jejszorstki ton i dystans do wszystkiego, co mówi.Matka jestwyregulowana i wyważona, ma wmontowany jakiśstymulator, który kieruje jej zachowaniem, pozwala utrzymaćpowściągliwość i chłód.Wróciłam do domu z bukietem groszków, chciałamprzynajmniej w ten sposób uczcić ten dzień.Marek w kuchennym fartuchu otworzył mi drzwi.- Zdałaś?- No pewnie. - Gratuluję.- Jest mama?- Nie ma.Załatwia interesy.- Co robisz w tym stroju?- Obiad.Zaprosiłem ją do nas na czternastą.- Po co?- Powinna zobaczyć, jak mieszkamy.- I tak wszystko skrytykuje.Mówiłeś, że mam egzamin?- Nie potrzebowałem mówić, wiedziała.- Może dlatego przyjechała?Wzruszył ramionami, nie chciał kłamać, zresztą niemusiał, pózniej już, gdy się o to starał, też nie potrafił.Zrobiło mi się przykro.Mój egzamin w gruncie rzeczynikogo nie obchodził.Nikt by się nie zmartwił, gdybym gooblała.Matka miała swoje interesy, spotkania, kupno,sprzedaż, łapówki, dla Marka w tej chwili ważniejsza byłaona, jej przyjazd i sprawy, dla niej szykował obiad,porozwieszał obrazy, abstrakcje i portrety, i nawet nieprzyszło mu na myśl, żeby te dwie okazje jakoś połączyć.Kupił mi kwiaty, owszem, siedem tulipanów, nie wysilił sięzbytnio, ale dobre i to.Matka zjawiła się punktualnie o czternastej, tak jak byłaumówiona.Robiła wrażenie świeżej i wypoczętej.Pachniałatymi cierpkimi perfumami.- Pokażę wam mieszkanie i wracam do domu.- Dziś? - zapytał Marek.- Tak.Dziś.- Nigdzie nie pojedziesz - zaprotestował gwałtownie.-Jutro niedziela, należy ci się odpoczynek.Matka uśmiechnęła się krzywo, lecz nic nie powiedziała.Chodziła po pracowni i przyglądała się obrazom. - Zupełnie niezłe - powiedziała o abstrakcjach.Na mojeportrety patrzyła z okropnym grymasem, które nie chciała czyteż nie potrafiła ukryć, i o nich nie wyraziła żadnej opinii.Wysiłek Marka włożony w przygotowanie obiadu niezostał przez nią zauważony, a obiad był rzeczywiściewspaniały, chłodnik z jajami, kotlety nadziewane serem sałatazielona z pomidorami, oliwki.Matka jadła bez apetytu, winanie tknęła, poprosiła o wódkę, która ku mojemu zdumieniuznalazła się w lodówce.Po dwóch kieliszkach ożywiła sięnieco, zaczęła wypytywać Marka o ceny obrazów.Mareksięgnął po cennik.- O Boże! Znowu pieniądze - żachnęłam się.Matka skarciła mnie wzrokiem, nie zapytała nawet owynik egzaminu.Marek też o nim nie wspomniał, uległmatczynym czarom, gadał z nią o głupich, przyziemnychsprawach, nie przejmując się mną zupełnie.Sięgnęłam pobutelkę, nalałam sobie wina i pijąc czułam, jak we mnienarasta gniew za tę nieodwzajemnioną miłość.- Za dużo pijesz - zabrała mi kieliszek i przesunęła nadrugi koniec stołu.- Joanna została dziś panią magister - zakomunikowałwreszcie Marek.- Może więc pić, ile chce.- Ma słabą głowę i nie powinna pić - zaoponowała niecołagodniej.- Co ty wiesz o mojej głowie?! - wykrzyknęłam,zapominając o doznanej przed chwilą przykrości.- Wiem sporo.- Skąd?- Jesteś moją córką.- A mnie się zdaje, że pasierbicą.- Nie moja wina, że miewasz urojenia.Wybrałyście złyczas na kłótnię - włączył się Marek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Powtórzyłam pytanie hamując łzy.Milczał wpatrzony w swoje obrazy.- A ja czekałam.Jadłeś kolację?- Tak - mruknął od niechcenia.- Idz spać.Masz przecieżjutro egzamin.Jednak pamiętał.Co za ulga! Dotknęłam ustami jegoczoła.- Masz gorączkę!- Nie.Skądże! - ujął mnie za rękę i zaprowadził dopokoju.Rano obudził mnie jak zwykle, ściągając kołdrę.Kubek zdymiącą kawą stał na stoliku przy oknie.- Która godzina?- Dochodzi ósma.- Nie zdążę - zerwałam się w popłochu.- Zdążysz.Odprowadzę cię i pojadę po matkę.Przed Instytutem spotkałam Bożenę, Agnieszkę i ciebie.Zaglądałyście do zeszytów, powtarzając w ostatniej chwilijakieś formułki.Z okrzykiem radości rzuciłam się w wasząstronę.Marek odszedł bez słowa.- Aleś ty schudła - powiedziała Agnieszka.W jej głosie wyczułam zle skrywaną radość.Ty nic niemówiłaś, Bożena popatrzyła na mnie szklanymi oczami.Jużwtedy między nią i Maszkowskim zaczynało się psuć.Na korytarzu pochwyciłam smutne spojrzenie Krzyśka.Ukłonił się sztywno i znieruchomiałymi oczami wpatrywał sięw drzwi.Niepokoiłam się o niego, czy zda, czy jest w formie.Wiesz przecież, że przy pomocy chemii przeniósł się ze świataurojeń w naszą codzienność, w świat Agnieszki, Bożeny iasystenta Pawlickiego.- Panie magistrze! - otoczyły Pawlickiego dziewczyny.-Panie magistrze!Magister odnalazł mnie w tłumie.- Twoja kolej - powiedział.Dziewczyny zacisnęły kciuki,Krzysiek pomachał mi ręką.Magister Pawlicki przekazywałszeptem jakieś wskazówki.Ale ich nie słyszałam.Patrzyłamw okno, za którym płonęły drzewa, i mrużyłam oczy.Słońcepionową ścianą oddzielało mnie od członków komisjisiedzących za długim stołem.Uśmiechali się do mnie.Profesor Maszkowska wertowała moją pracę, przepisaną namaszynie w trzech egzemplarzach i oprawioną w płótno.,,No cóż! Pracę pani oceniamy bardzo wysoko.Poprawnametodologicznie, zgromadziła pani ciekawy materiał, wnioskidosyć nietypowe, warte zastanowienia.Zgromadzi paniwiększy materiał i będzie doktorat".Pochwały, komplementy. Jaki temat?" - zapytywał ktoś szeptem. Losy życiowenieletnich przestępców" - wyjaśnił asystent. Czy pani mazamiar pracować nadal nad tym tematem?" Tak, chyba tak,jeżeli nie będzie to kolidowało z pracami Ośrodka".Padłopytanie z zakresu patologii spostrzegania.Ledwie zaczęłammówić o przyczynach powodujących zaburzenia, usłyszałam: Dziękuję, wystarczy.Czy są pytania?" - profesorMaszkowska zwróciła się z uśmiechem do członków komisji.Pytań nie było.Zdałam! Agnieszka z Bożeną obsypywały mniepocałunkami, Krzysiek uśmiechnął się blado. - Tobie to dobrze - westchnęła Agnieszka.- Już powszystkim.Znowu poproszono mnie do pokoju z długim stołem.Panowie z komisji ściskali mi dłoń.Za pięcioletnie trudyuzyskałam stopień magistra.Powiększyłam wielotysięcznągrupę osób z wyższym wykształceniem, w przyszłym rokufakt ten zostanie odnotowany w Roczniku statystycznym".Zachwilę Agnieszka i Bożena miały dostąpić tej łaski, za nimiKrzysiek i ty.Wyszłam, chociaż byłam ciekawa, jak pójdzie tobie, azwłaszcza Krzyśkowi.Na dziedzińcu nikt na mnie nie czekał.Minęło pięć lat, aja znalazłam się znowu w tym samym punkcie.Przez chwilęmiałam nawet wrażenie, że nic się nie zmieniło, tak samo jakkiedyś z trudem dotarłam do Bristolu", usiadłam w ogródku ipoprosiłam o kawę, od Wisły dął chłodny wiatr, sznurywycieczek ciągnęły przez miasto: kolonie letnie, wczasy wmieście, autokary Orbisu", grupki młodzieży na luzie" zdobytkiem na plecach.A jednak pięcioletni bilans wypadłdodatnio, zdałam na piątkę, otrzymałam nagrodę rektorską,tysiąc złotych, może więcej.Matka przyjmie tę wiadomość znależytą powagą i powie: Tysiąc złotych piechotą niechodzi".Nieraz powtarza obiegowe powiedzonka, które w jejustach brzmią jak złośliwość.Sprawia to prawdopodobnie jejszorstki ton i dystans do wszystkiego, co mówi.Matka jestwyregulowana i wyważona, ma wmontowany jakiśstymulator, który kieruje jej zachowaniem, pozwala utrzymaćpowściągliwość i chłód.Wróciłam do domu z bukietem groszków, chciałamprzynajmniej w ten sposób uczcić ten dzień.Marek w kuchennym fartuchu otworzył mi drzwi.- Zdałaś?- No pewnie. - Gratuluję.- Jest mama?- Nie ma.Załatwia interesy.- Co robisz w tym stroju?- Obiad.Zaprosiłem ją do nas na czternastą.- Po co?- Powinna zobaczyć, jak mieszkamy.- I tak wszystko skrytykuje.Mówiłeś, że mam egzamin?- Nie potrzebowałem mówić, wiedziała.- Może dlatego przyjechała?Wzruszył ramionami, nie chciał kłamać, zresztą niemusiał, pózniej już, gdy się o to starał, też nie potrafił.Zrobiło mi się przykro.Mój egzamin w gruncie rzeczynikogo nie obchodził.Nikt by się nie zmartwił, gdybym gooblała.Matka miała swoje interesy, spotkania, kupno,sprzedaż, łapówki, dla Marka w tej chwili ważniejsza byłaona, jej przyjazd i sprawy, dla niej szykował obiad,porozwieszał obrazy, abstrakcje i portrety, i nawet nieprzyszło mu na myśl, żeby te dwie okazje jakoś połączyć.Kupił mi kwiaty, owszem, siedem tulipanów, nie wysilił sięzbytnio, ale dobre i to.Matka zjawiła się punktualnie o czternastej, tak jak byłaumówiona.Robiła wrażenie świeżej i wypoczętej.Pachniałatymi cierpkimi perfumami.- Pokażę wam mieszkanie i wracam do domu.- Dziś? - zapytał Marek.- Tak.Dziś.- Nigdzie nie pojedziesz - zaprotestował gwałtownie.-Jutro niedziela, należy ci się odpoczynek.Matka uśmiechnęła się krzywo, lecz nic nie powiedziała.Chodziła po pracowni i przyglądała się obrazom. - Zupełnie niezłe - powiedziała o abstrakcjach.Na mojeportrety patrzyła z okropnym grymasem, które nie chciała czyteż nie potrafiła ukryć, i o nich nie wyraziła żadnej opinii.Wysiłek Marka włożony w przygotowanie obiadu niezostał przez nią zauważony, a obiad był rzeczywiściewspaniały, chłodnik z jajami, kotlety nadziewane serem sałatazielona z pomidorami, oliwki.Matka jadła bez apetytu, winanie tknęła, poprosiła o wódkę, która ku mojemu zdumieniuznalazła się w lodówce.Po dwóch kieliszkach ożywiła sięnieco, zaczęła wypytywać Marka o ceny obrazów.Mareksięgnął po cennik.- O Boże! Znowu pieniądze - żachnęłam się.Matka skarciła mnie wzrokiem, nie zapytała nawet owynik egzaminu.Marek też o nim nie wspomniał, uległmatczynym czarom, gadał z nią o głupich, przyziemnychsprawach, nie przejmując się mną zupełnie.Sięgnęłam pobutelkę, nalałam sobie wina i pijąc czułam, jak we mnienarasta gniew za tę nieodwzajemnioną miłość.- Za dużo pijesz - zabrała mi kieliszek i przesunęła nadrugi koniec stołu.- Joanna została dziś panią magister - zakomunikowałwreszcie Marek.- Może więc pić, ile chce.- Ma słabą głowę i nie powinna pić - zaoponowała niecołagodniej.- Co ty wiesz o mojej głowie?! - wykrzyknęłam,zapominając o doznanej przed chwilą przykrości.- Wiem sporo.- Skąd?- Jesteś moją córką.- A mnie się zdaje, że pasierbicą.- Nie moja wina, że miewasz urojenia.Wybrałyście złyczas na kłótnię - włączył się Marek [ Pobierz całość w formacie PDF ]