[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie, o tym nie mogło byćmowy, ponieważ energicznie wyrwał się z objęć powstrzy-mujących go kobiet, skradającym się, lisim wręcz krokiemwybiegł na środek jezdni i wśród wymijających go pojaz-dów szybko zaczął się rozbierać.Swoją garderobę rozrzucałna przejeżdżające samochody i trolejbusy linii dwadzieściapięć oraz trzydzieści.Został tylko w różowej koszuli zesztucznego tworzywa, na środkowym, dzielącym jezdniępasie.Obie oszołomione kobiety, którym tłum życzliwie ustą-pił miejsca na samym skraju chodnika, uczepione siebienawzajem, zaczęły wołać go po imieniu: Benedykt! Benedykt!Nie zrobiło to jednak na mężczyznie żadnego wraże-nia, jakby nigdy nie nazywano go Benedyktem, ba, jakbyw ogóle nigdy z żadnym imieniem się nie spotkał.I zacząłrozpinać koszulę. Nawet nie jest taki brzydki. Nie, naprawdę. Ani zarośnięty. Ani rudy. Ani niebieski. Ani srebrny. Ani chytry. Ani brudny. Tłum, ponieważ zabrakło mu już dalszych określeń, zo-stawiwszy wąski przesmyk od strony nieszczęśnika, zwró-cił się teraz do obu kobiet. To na pewno rodzina.98 A jedna z nich to żona. Jak nie obie. Druga to chyba szwagierka. Albo kuma. Eee, gdzie tam. Dostaną na niego zasiłek chorobowy. Czubkom raczej nie dają.Były to pełne serdeczności i współczucia pogaduszki. Wezmą go chyba do domu. A skądże, zabiorą gdzie trzeba. Na pogotowie. Na policję. Do domu wariatów. Do zoo.I rzeczywiście, zabrano go.Przyjechała najzwyklejsza,biała karetka pogotowia.Z większym niż zwykle persone-lem.Wysocy sanitariusze w fartuchach otoczyli mężczyznę,zasłaniając widok, i jednocześnie, jak na komendę, pochy-lili się nad nim.Na ubieranie nie było czasu, ale sanitariu-sze pozbierali wszystko, co z siebie zdjął.Kiedy karetkaodjechała, śladu po zajściu nie było.Przechodnie i klientela sklepu samoobsługowego szybkosię wymieniła, ale nawet przed zamknięciem sporo mó-wiono o lisie.Każdy znalazł coś w pamięci i dzięki temuwiele się wyjaśniło.%7łe swego czasu jakiś gość zaczął chodzić na czworakai szczekać na własne dzieci, o tym, co było dalej, lepiej niemówić, ale lekarzom dzięki coraz większej wiedzy medycz-nej udało się coś wpompować w wariata i na pewien czasprzywrócić dzieciom ojca.%7łe ktoś inny, stały gość jednej99stołówki, pewnego dnia, zamiast swojego zawsze w środęzamawianego ciastka, poprosił o środowego żółwia, na-stępnie o książkę zażaleń i bezradnie nad nią się rozpłakał.Całe szczęście, że miał w Ameryce brata, który zabrał godo siebie.%7łe najlepszy uczeń jednej klasy, po odrobieniupracy domowej, wyskoczył z parasolem z siódmego piętra.I tak dalej.Najbardziej niezrozumiałe w tym wszystkimjest jednak to, że tego typu historie zdarzają się co chwila,i w końcu skąd można wiedzieć, co kto ma w głowie, codzieje się w jego mózgu.No nie? Ale skąd się wziął tamten lis  powiedział ktośz boku z wyrzutem w głosie  tego nie mogę zrozumieć.A gdyby mnie to spotkało.? Sam nie wiem.Jedno jest pewne, samemu trudno przewidzieć, co bybyło, gdyby.A świadkowie zajścia, którzy zastanawialisię nad tym, jakby to było, gdyby ich coś takiego spotkało, woleli nie wypowiadać się w tej sprawie.Wkrótce też można było usłyszeć, że ta cała historia z li-sem przydarzyła się nie w tym, a zupełnie innym mieście.W każdym razie na pewno przed sklepem samoobsługo-wym.A wielu świadków, którzy akurat tędy przejeżdżalii na własne oczy widzieli całe zajście, klęło w żywe oczy, żeten, co się rozebrał, był włochaty, rudy i chytry.Nie byłołatwo go schwytać, ale się w końcu udało.I każdy możego sobie obejrzeć w ogrodzie zoologicznym.Na klatce jestwypisane:  Lis".Przełożył Tadeusz OlszańskiZAMIAST EPITAFIUMPo powrocie z wojska Vasile Ureche wybudował sobie domz sosnowych bali nad rozlewiskiem zwanym Kamionka,niedaleko rodziców.Jak większość domów w tych stronach,tak i ten utrzymany był w góralskim stylu, miał kryty gon-tem dach i ganek.Każdy, kto szedł na Pietrosa, musiał gomijać.Na działce rosło kilka sosen, a między drzewamiVasile Ureche posadził kartofle.Na wąskim poletku po-łożonym pod lasem zasiał owies.Na hali trzymał owcei krowę, robił domowe masło, które raz w tygodniu zawoziłna targ do Visó.Gdy brakowało pieniędzy, najmował siędo pracy w kopalni lub przy wycince drzew.Bywało też,że dorabiał jako nocny stróż.Jego żona była niska i przysadzista.Miała na imię Ioana.Jeśli mogli, nie rozstawali się na krok.Okoliczni miesz-kańcy dobrze znali ich zwyczaje i gdy ktoś zachodził donich po masło, zaglądał najpierw do małej karczmy nadKamionką, gdzie zwykle przesiadywali, jedno obok dru-giego, zwróceni plecami do wejścia, nad kuflem piwa.Mieli trzech synów, dawniej Vasile Ureche zabierał ich zesobą po drewno do lasu, które zimą woził saniami do Visó.Gdy dorośli, wyjechali z domu do różnych szkół.Zawsze101jednak sobie pomagali; czasem synowie pożyczali pienią-dze od ojca, potem oddawali, innym razem on pożyczałod swoich dzieci i potem oddawał.Zostało jeszcze kilkaprzekazów i listów.Na jego pogrzeb zjechali się synowie z rodzinami z Bu-karesztu, Nagybanya i Orszovej.A po ceremonii trzech sy-nów inżynierów wróciło do swoich domów do Bukaresztu,Nagybanya i Orszovej.Namawiali matkę, by z nimi jechała,ale nie chciała wyjeżdżać.Wolała zostać w domu i każdy,kto czasem zaglądał do małej pijalni nad Kamionką, wi-dział, jak stoi zwrócona plecami do wejścia, sącząc kufelpiwa.Raz w tygodniu widywano ją także na targu w Visó,gdzie sprzedawała masło.Wielu obcych zagląda w te strony i każdy, kto wspina sięna Pietrasa, musi przejść obok niewielkiego domu z sos-nowych bali, ale jakoś nikomu nie przychodzi do głowypytanie, kto też może w nim mieszkać.Vasile Ureche był prostym człowiekiem, wiódł proste życie, a teraz ma prosty grób na cmentarzu.Jego spoczy-wający w sąsiednich mogiłach krewni nie muszą się oba-wiać, że ktoś zadepcze im dziko rosnące na grobach polnebratki albo przewróci chwiejące się w puszkach lwie pasz-cze i niezapominajki, bo Vasila Ureche znali tylko miesz-kańcy rodzinnej wioski i nikt nie prowadza do jego grobuzbiorowych wycieczek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl