[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co było dalej, nie wiem, ale cały tramwaj mu przyklasnął.No i takie właśnie bezstresowe dzieci poniewierały się o pierwszej w nocy po podłodze hotelowego baru.Następnego wieczoru jakaś para chciała zjeść kolację, przynieśli im kawę, coca–colę i chipsy.Zdaje się, że dysponowano także słodkimi chrupkami.Goście przy innym stoliku zrobili wściekłą awanturę, czemu trudno się dziwić.Nauczone doświadczeniem z poprzedniego dnia, nie miałyśmy tych problemów, przed południem skoczyłyśmy RER–em do Paryża i przywiozłyśmy sobie kanapki, potężne buły z rozmaitą zawartością, które ciężko było zjeść na jeden raz.Nie po buły, rzecz jasna, udałyśmy się do stolicy, tylko po jakieś pomoce naukowe dla Karoliny, buły wpadły nam w ręce przy okazji.Rano zabrakło produktów na śniadanie, zostały tylko croissanty, masło i dżem.Nie wiem, jak było w innych hotelach, ale ten nasz, drogi {wysokiej klasy, stanowczo nie spełniał swojego zadania i nie potrafię zrozumieć, dlaczego to zostało tak źle zorganizowane.Podobnie zresztą wyglądała sprawa na terenie rozrywkowym.Tych barów działało tam tyle co kot napłakał, w obfitości dostępna była tylko coca—cola, soki owocowe, lody i prażona kukurydza.Wyżywienie dla osób dorosłych potraktowano po macoszemu, grupując wszystkie restauracje przy samym wejściu.Nie każdemu chciało się tam lecieć w trakcie zabawy i w godzinach popołudniowych i wieczornych głodna tłuszcza oblegała nieliczne bufety, bijąc się niemal o frytki.Z tym barem pod piratami miałyśmy ślepy fart.Z drugiej znów strony goście w tym hotelu musieli się nieźle zaprezentować, bo wprowadzono rygory.Za korzystanie z telefonu w pokoju należało wpłacić kaucję w wysokości pięciuset franków, za użytkowanie barku również.Dysponowałyśmy takimi sumami, ale na żadne kaucje nie miałyśmy ochoty z bardzo prostego powodu.Wątpliwe było, czy zdołamy przepić i przetelefonować pięćset franków w ciągu dwóch dni, spędzanych w dodatku poza hotelem, musiałybyśmy zatem stać później w ogonku do recepcji po zwrot reszty.Mogłoby to potrwać i ze dwie godziny, szkoda nam było czasu.W drodze powrotnej samochód mojej synowej zaczął się psuć.Ściśle biorąc, był to samochód mojego syna.a może nawet psa, bo bagażnik tego forda Karo uważa za swoją własność.Psucie się polegało na tajemniczym znikaniu wody z chłodnicy i właściwie dało się zauważyć już na początku podróży.Ględziłam ciągle o starych miastach nad Renem, usiłując sobie przypomnieć, gdzie stał na moście arcybiskup w czasie pierwszej wyprawy krzyżowej, w Moguncji czy w Koblencji, aż wreszcie wykrakałam.Tuż za Koblencją znalazłyśmy hotel, chłodnica zachowała się jak gejzer, Iwona w panice zadzwoniła do Jerzego, on zaś kazał natychmiast oddać samochód do naprawy.Stację forda w Koblencji znaleźć łatwo, pojechałyśmy tam rano, obiecali zrobić na jutro i jeszcze odwieźli nas do innego hotelu na własny koszt.Panienki poddały się mojemu gadaniu i propozycjom, kupiłyśmy plan miasta i wedle niego poszłyśmy oglądać starą Koblencję.Może ona i była stara w tym miejscu, ale zamiast znaleźć szczątki sprzed wieków, trafiłam bezbłędnie do centrum handlowego.Duże było i nader zajmujące.— Mamunia doskonale prowadzi — pochwaliła mnie Iwona.— Zawsze już będziemy szły za mamunią na zwiedzanie zabytków.Niemcy jak to Niemcy, zrobili samochód punktualnie i następnego dnia wieczorem wjechałyśmy do kraju.Na marginesie: arcybiskup stał na moście w Moguncji.Razem wziąwszy, te dwa wydarzenia, kraksa Marii i podróż do Euro–Disneylandu, wywarły na mnie potężny wpływ i odkupiłam sobie wreszcie samochód.Zostałam do tego zmuszona, bo w końcu nie mogłyśmy już obie z Marią zostać spieszone, chociażby ze względu na wyścigi.Nie ma jak stamtąd wyjechać, a radio–taxi nie zawsze umie trafić do loży dyrekcji i człowiek zostaje na lodzie.Bardzo dobrze wiem, że dwuipółkilometrowy spacer trzy razy l w tygodniu wyszedłby mi na zdrowie, ale mam na to l za mało czasu, musiałam zatem załatwić sprawę inaczej.Nabywszy małą toyotę, natychmiast pojechałam do Danii.W podróży do Paryża, musiałam stosować się do wymagań mojej synowej i wnuczki, te młode gangreny zaś ustawicznie mnie poganiały.Nie dziwiłam się im nawet zbytnio, Iwona miała dosyć korków na autostradach i chciała wreszcie dojechać, Karolinę pchało do upragnionej rozrywki, sama na ich miejscu śpieszyłabym się tak samo, ale wyjechałam w celach czysto wypoczynkowych i pośpiech mi w tym relaksie przeszkadzał.Postanowiłam zatem pojechać sobie sama i robić, co zechcę.Okazało się, że dawne właściwości moich podróży wcale nie uległy zmianie.Przeciwności atmosferyczne przybrały tylko inne oblicze, wiedziały widocznie, że w nocne mgły nie dam się już wpędzić, a pora roku nie sprzyjała gołoledzi, dostarczyły mi zatem słońca w oczy.Zbliżając się do Szczecina, przez dwie godziny nie powiem, co widziałam, w okularach źle, bez okularów jeszcze gorzej, światło nie było ostre, tylko zamglone, a gdyby mi się coś czołgało w cieniu, przejechałabym to z całą pewnością.Zgniewało mnie to, zrezygnowałam z zaplanowanej Lubeki i skręciłam na Warnemunde.Trasę przez Danię znałam doskonale i przyczyn, dla których przejechałam przez środek Kopenhagi, zamiast ją objechać, nie znam, może mnie serce ciągnęło, bo Kopenhagę lubię.Po czym, też diabli wiedzą dlaczego, skręciłam przed Nřrreportem, a nie za.Jakie sztuki czyniůam, ýeby przedostaă sić na autostradć do Hiller¸d, ludzkie sůowo nie wypowie, nie byůo siůy, za kaýdŕ próbŕ zmiany kierunku bezbůćdnie trafiaůam do Charlottenlund.Nie byů to dzień wyúcigowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Co było dalej, nie wiem, ale cały tramwaj mu przyklasnął.No i takie właśnie bezstresowe dzieci poniewierały się o pierwszej w nocy po podłodze hotelowego baru.Następnego wieczoru jakaś para chciała zjeść kolację, przynieśli im kawę, coca–colę i chipsy.Zdaje się, że dysponowano także słodkimi chrupkami.Goście przy innym stoliku zrobili wściekłą awanturę, czemu trudno się dziwić.Nauczone doświadczeniem z poprzedniego dnia, nie miałyśmy tych problemów, przed południem skoczyłyśmy RER–em do Paryża i przywiozłyśmy sobie kanapki, potężne buły z rozmaitą zawartością, które ciężko było zjeść na jeden raz.Nie po buły, rzecz jasna, udałyśmy się do stolicy, tylko po jakieś pomoce naukowe dla Karoliny, buły wpadły nam w ręce przy okazji.Rano zabrakło produktów na śniadanie, zostały tylko croissanty, masło i dżem.Nie wiem, jak było w innych hotelach, ale ten nasz, drogi {wysokiej klasy, stanowczo nie spełniał swojego zadania i nie potrafię zrozumieć, dlaczego to zostało tak źle zorganizowane.Podobnie zresztą wyglądała sprawa na terenie rozrywkowym.Tych barów działało tam tyle co kot napłakał, w obfitości dostępna była tylko coca—cola, soki owocowe, lody i prażona kukurydza.Wyżywienie dla osób dorosłych potraktowano po macoszemu, grupując wszystkie restauracje przy samym wejściu.Nie każdemu chciało się tam lecieć w trakcie zabawy i w godzinach popołudniowych i wieczornych głodna tłuszcza oblegała nieliczne bufety, bijąc się niemal o frytki.Z tym barem pod piratami miałyśmy ślepy fart.Z drugiej znów strony goście w tym hotelu musieli się nieźle zaprezentować, bo wprowadzono rygory.Za korzystanie z telefonu w pokoju należało wpłacić kaucję w wysokości pięciuset franków, za użytkowanie barku również.Dysponowałyśmy takimi sumami, ale na żadne kaucje nie miałyśmy ochoty z bardzo prostego powodu.Wątpliwe było, czy zdołamy przepić i przetelefonować pięćset franków w ciągu dwóch dni, spędzanych w dodatku poza hotelem, musiałybyśmy zatem stać później w ogonku do recepcji po zwrot reszty.Mogłoby to potrwać i ze dwie godziny, szkoda nam było czasu.W drodze powrotnej samochód mojej synowej zaczął się psuć.Ściśle biorąc, był to samochód mojego syna.a może nawet psa, bo bagażnik tego forda Karo uważa za swoją własność.Psucie się polegało na tajemniczym znikaniu wody z chłodnicy i właściwie dało się zauważyć już na początku podróży.Ględziłam ciągle o starych miastach nad Renem, usiłując sobie przypomnieć, gdzie stał na moście arcybiskup w czasie pierwszej wyprawy krzyżowej, w Moguncji czy w Koblencji, aż wreszcie wykrakałam.Tuż za Koblencją znalazłyśmy hotel, chłodnica zachowała się jak gejzer, Iwona w panice zadzwoniła do Jerzego, on zaś kazał natychmiast oddać samochód do naprawy.Stację forda w Koblencji znaleźć łatwo, pojechałyśmy tam rano, obiecali zrobić na jutro i jeszcze odwieźli nas do innego hotelu na własny koszt.Panienki poddały się mojemu gadaniu i propozycjom, kupiłyśmy plan miasta i wedle niego poszłyśmy oglądać starą Koblencję.Może ona i była stara w tym miejscu, ale zamiast znaleźć szczątki sprzed wieków, trafiłam bezbłędnie do centrum handlowego.Duże było i nader zajmujące.— Mamunia doskonale prowadzi — pochwaliła mnie Iwona.— Zawsze już będziemy szły za mamunią na zwiedzanie zabytków.Niemcy jak to Niemcy, zrobili samochód punktualnie i następnego dnia wieczorem wjechałyśmy do kraju.Na marginesie: arcybiskup stał na moście w Moguncji.Razem wziąwszy, te dwa wydarzenia, kraksa Marii i podróż do Euro–Disneylandu, wywarły na mnie potężny wpływ i odkupiłam sobie wreszcie samochód.Zostałam do tego zmuszona, bo w końcu nie mogłyśmy już obie z Marią zostać spieszone, chociażby ze względu na wyścigi.Nie ma jak stamtąd wyjechać, a radio–taxi nie zawsze umie trafić do loży dyrekcji i człowiek zostaje na lodzie.Bardzo dobrze wiem, że dwuipółkilometrowy spacer trzy razy l w tygodniu wyszedłby mi na zdrowie, ale mam na to l za mało czasu, musiałam zatem załatwić sprawę inaczej.Nabywszy małą toyotę, natychmiast pojechałam do Danii.W podróży do Paryża, musiałam stosować się do wymagań mojej synowej i wnuczki, te młode gangreny zaś ustawicznie mnie poganiały.Nie dziwiłam się im nawet zbytnio, Iwona miała dosyć korków na autostradach i chciała wreszcie dojechać, Karolinę pchało do upragnionej rozrywki, sama na ich miejscu śpieszyłabym się tak samo, ale wyjechałam w celach czysto wypoczynkowych i pośpiech mi w tym relaksie przeszkadzał.Postanowiłam zatem pojechać sobie sama i robić, co zechcę.Okazało się, że dawne właściwości moich podróży wcale nie uległy zmianie.Przeciwności atmosferyczne przybrały tylko inne oblicze, wiedziały widocznie, że w nocne mgły nie dam się już wpędzić, a pora roku nie sprzyjała gołoledzi, dostarczyły mi zatem słońca w oczy.Zbliżając się do Szczecina, przez dwie godziny nie powiem, co widziałam, w okularach źle, bez okularów jeszcze gorzej, światło nie było ostre, tylko zamglone, a gdyby mi się coś czołgało w cieniu, przejechałabym to z całą pewnością.Zgniewało mnie to, zrezygnowałam z zaplanowanej Lubeki i skręciłam na Warnemunde.Trasę przez Danię znałam doskonale i przyczyn, dla których przejechałam przez środek Kopenhagi, zamiast ją objechać, nie znam, może mnie serce ciągnęło, bo Kopenhagę lubię.Po czym, też diabli wiedzą dlaczego, skręciłam przed Nřrreportem, a nie za.Jakie sztuki czyniůam, ýeby przedostaă sić na autostradć do Hiller¸d, ludzkie sůowo nie wypowie, nie byůo siůy, za kaýdŕ próbŕ zmiany kierunku bezbůćdnie trafiaůam do Charlottenlund.Nie byů to dzień wyúcigowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]