[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Taka wyzwolona.Taka dorosła.Ale wciąż nie była w stanie sobie niczego przypomnieć.Bólspowalniał jej ruchy, ale tylko nieznacznie.Strach nadawał jej tempo.A na Western Boulevard taki duży ruch.Zza rogu najbliższego budynku dobiegał gwar panujący na MartinLuther King Boulevard.Dom jej dziadków znajdował się jakieś trzykilometry na zachód.Prosto wzdłuż miejskiej arterii prowadzącej doLeimert Park i promenady dziwek.Boso pognała w stronę King Boulevard w poszukiwaniu przystankuautobusowego.Ruch na jezdni był spory, ale ludzi chodziło niewiele.Była sobota rano, pora, kiedy w Los Angeles pojawiało się małospacerowiczów.Poza plażą, Third Street Promenade albo UniversalCity Walk, miejscami przyciągającymi turystów, chodzenie bez butówbyło oznaką nędzy.Zrodki transportu publicznego postrzegano jakowymóg klasy niższej, nie zaś sposób na ocalenie środowiska.Przystanek autobusowy pełen był Meksykanów i kilkuciemnoskórych w białych kołnierzykach dojeżdżających do pracy.Młoda Murzynka z trójką dzieci.Latynoska trzymająca niemowlę nabiodrze.Nadjechał autobus i wszyscy stłoczyli się jeszcze bliżej, aby ułatwićsobie dostęp do i tak już zatłoczonego wnętrza.Destiny sięgnęła do torebki.Wtedy zdała sobie sprawę, że jej nie ma.O kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Pieniądze przepadły.O kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Tak samo jak buty.O kurwa o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Spojrzała na niskiego mężczyznę o brązowawej skórze i ze srebrnymikoronkami na zębach.Uśmiechał się do niej.- Czy mógłby mi pan dać pieniądze na autobus? Muszę wrócić dodomu - zapytała.Odpowiedział jej pusty wyraz twarzy.Jego oczy mówiły: No habloingles.- Dinero.Może mi pan kupić bilet? - powiedziała zdesperowana.-Muszę się dostać do.mi casa.Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, takim samym, jaki posyłali jejdotknięci niedolą ciemnoskórzy ludzie, kiedy wraz z matkąprzyjechała do Tijuana.Złożyła dłonie w miseczkę.Uniwersalny językżebraków.Niski mężczyzna przestał się uśmiechać.Pokręcił głową zewspółczuciem i odsunął się od niej.Zaklęła.Ubodzy unikają tych, którzy według nich są jeszczebiedniejsi, a może nawet nimi pogardzają.Bieda, choroba, którą nikt nie chce się zarazić.Nie miała do zaoferowania ani gumy do żucia, ani pomarańczy, anikwiatów, niczego, co mogłaby dać w zamian.Ci ludzie pracowali zbyt ciężko, by dawać pieniądze jakiejś bosejnieznajomej w markowych dżinsach.Destiny skrzyżowała ramiona na piersiach i ruszyła żwawym krokiemwzdłuż King Boulevard.Autobus przemknął obok niej.Wystawiła kciuk, ale nikt się nie zatrzymał.Nikt by tego nie zrobił.Nie w Los Angeles.Wal-Mart.Największy z marketów w galerii Baldwin Hills Crenshaw Plaza.Destiny przypominała sobie z dzieciństwa, że kiedyś był tu Macy's.Potem Macy's przestał pasować do tutejszej społeczności.Destinypamiętała, jak matka mówiła, że zbyt wielu pracowników kradło.Pan Macy nie zarabiał nic na tym zadupiu, wśród konsumentów owysokim poziomie melaniny, gdzie jego staroświecki handel nierozkwitał tak jak po drugiej stronie miasta.Zlikwidował sklep w ciągu jednej nocy, nie zawiadamiając o tympracowników, przez co liderzy lokalnej społeczności nie mieli czasu nazorganizowanie protestu.Spotkał się tylko z personelem w pewienpiątkowy poranek, by z grobową miną rzucić jakieś pozdrowienie.Pracowników fizycznych nie wpuścił do budynku i wysłał do nichczarnoskórego przedstawiciela, który olśniewając wszystkichsfrustrowanych uśmiechem wuja Toma, oznajmił im, że już nie pracująw Macy's.Jego miejsce zajął trzypoziomowy Wal-Mart.Supermarket, który wygryzał z rynku wszystkich czarnychsklepikarzy w okolicy.Byli tacy, którzy jeszcze się uchowali.Tacy, którzy nie zamierzali siępoddać.Słyszała, jak ojciec o tym mówił.Pieprzyć to.Teraz Wal-Mart miał wszystko, czego potrzebowała.Weszła boso dosali niezauważona przez nikogo i wmieszała się w tłum.Robiła zakupy.Wzięła z półki ręczniki.Mydło.Tenisówki.Boże, pobłogosław Wal-Mart i jego bogaty asortyment.Znalazła łazienkę.Zciągnęła przesiąkniętą dymem bluzkę, obmyła skórę i włożyłaświeży podkoszulek.Nową bieliznę.Nowy stanik.Tenisówki.Opuściła sklep wraz z grupą rozmawiających po hiszpańskudziewcząt i weszła do pasażu handlowego.112Destiny przemierzyła parking i zatrzymała się przed kinem MagieJohnson.Była głodna.Czuła ból między nogami.Uniosła głowę w stronę słońca.Takipiękny dzień.Była zbyt przestraszona, by wrócić do domu.Czy nawet zadzwonić.Postanowiła uciec.Uciec daleko stąd.Najpierw jednak musiała znalezć coś do jedzenia.Zdobyć jakieśpieniądze.Zamknęła oczy i znów to zobaczyła.Sześć.Siedem.Osiemprezerwatyw.Widziała więcej.Jej ciało ogarnęła fala mdłości, ale nie zwymiotowała.Otworzyła oczy.Stała na chwiejących się nogach gotowa iść dalej.Ale wtedy pojawili się ci mężczyzni.Mieli takie same kurtki.Jeden czarny, drugi Meksykanin [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Taka wyzwolona.Taka dorosła.Ale wciąż nie była w stanie sobie niczego przypomnieć.Bólspowalniał jej ruchy, ale tylko nieznacznie.Strach nadawał jej tempo.A na Western Boulevard taki duży ruch.Zza rogu najbliższego budynku dobiegał gwar panujący na MartinLuther King Boulevard.Dom jej dziadków znajdował się jakieś trzykilometry na zachód.Prosto wzdłuż miejskiej arterii prowadzącej doLeimert Park i promenady dziwek.Boso pognała w stronę King Boulevard w poszukiwaniu przystankuautobusowego.Ruch na jezdni był spory, ale ludzi chodziło niewiele.Była sobota rano, pora, kiedy w Los Angeles pojawiało się małospacerowiczów.Poza plażą, Third Street Promenade albo UniversalCity Walk, miejscami przyciągającymi turystów, chodzenie bez butówbyło oznaką nędzy.Zrodki transportu publicznego postrzegano jakowymóg klasy niższej, nie zaś sposób na ocalenie środowiska.Przystanek autobusowy pełen był Meksykanów i kilkuciemnoskórych w białych kołnierzykach dojeżdżających do pracy.Młoda Murzynka z trójką dzieci.Latynoska trzymająca niemowlę nabiodrze.Nadjechał autobus i wszyscy stłoczyli się jeszcze bliżej, aby ułatwićsobie dostęp do i tak już zatłoczonego wnętrza.Destiny sięgnęła do torebki.Wtedy zdała sobie sprawę, że jej nie ma.O kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Pieniądze przepadły.O kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Tak samo jak buty.O kurwa o kurwa, o kurwa, o kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.Spojrzała na niskiego mężczyznę o brązowawej skórze i ze srebrnymikoronkami na zębach.Uśmiechał się do niej.- Czy mógłby mi pan dać pieniądze na autobus? Muszę wrócić dodomu - zapytała.Odpowiedział jej pusty wyraz twarzy.Jego oczy mówiły: No habloingles.- Dinero.Może mi pan kupić bilet? - powiedziała zdesperowana.-Muszę się dostać do.mi casa.Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, takim samym, jaki posyłali jejdotknięci niedolą ciemnoskórzy ludzie, kiedy wraz z matkąprzyjechała do Tijuana.Złożyła dłonie w miseczkę.Uniwersalny językżebraków.Niski mężczyzna przestał się uśmiechać.Pokręcił głową zewspółczuciem i odsunął się od niej.Zaklęła.Ubodzy unikają tych, którzy według nich są jeszczebiedniejsi, a może nawet nimi pogardzają.Bieda, choroba, którą nikt nie chce się zarazić.Nie miała do zaoferowania ani gumy do żucia, ani pomarańczy, anikwiatów, niczego, co mogłaby dać w zamian.Ci ludzie pracowali zbyt ciężko, by dawać pieniądze jakiejś bosejnieznajomej w markowych dżinsach.Destiny skrzyżowała ramiona na piersiach i ruszyła żwawym krokiemwzdłuż King Boulevard.Autobus przemknął obok niej.Wystawiła kciuk, ale nikt się nie zatrzymał.Nikt by tego nie zrobił.Nie w Los Angeles.Wal-Mart.Największy z marketów w galerii Baldwin Hills Crenshaw Plaza.Destiny przypominała sobie z dzieciństwa, że kiedyś był tu Macy's.Potem Macy's przestał pasować do tutejszej społeczności.Destinypamiętała, jak matka mówiła, że zbyt wielu pracowników kradło.Pan Macy nie zarabiał nic na tym zadupiu, wśród konsumentów owysokim poziomie melaniny, gdzie jego staroświecki handel nierozkwitał tak jak po drugiej stronie miasta.Zlikwidował sklep w ciągu jednej nocy, nie zawiadamiając o tympracowników, przez co liderzy lokalnej społeczności nie mieli czasu nazorganizowanie protestu.Spotkał się tylko z personelem w pewienpiątkowy poranek, by z grobową miną rzucić jakieś pozdrowienie.Pracowników fizycznych nie wpuścił do budynku i wysłał do nichczarnoskórego przedstawiciela, który olśniewając wszystkichsfrustrowanych uśmiechem wuja Toma, oznajmił im, że już nie pracująw Macy's.Jego miejsce zajął trzypoziomowy Wal-Mart.Supermarket, który wygryzał z rynku wszystkich czarnychsklepikarzy w okolicy.Byli tacy, którzy jeszcze się uchowali.Tacy, którzy nie zamierzali siępoddać.Słyszała, jak ojciec o tym mówił.Pieprzyć to.Teraz Wal-Mart miał wszystko, czego potrzebowała.Weszła boso dosali niezauważona przez nikogo i wmieszała się w tłum.Robiła zakupy.Wzięła z półki ręczniki.Mydło.Tenisówki.Boże, pobłogosław Wal-Mart i jego bogaty asortyment.Znalazła łazienkę.Zciągnęła przesiąkniętą dymem bluzkę, obmyła skórę i włożyłaświeży podkoszulek.Nową bieliznę.Nowy stanik.Tenisówki.Opuściła sklep wraz z grupą rozmawiających po hiszpańskudziewcząt i weszła do pasażu handlowego.112Destiny przemierzyła parking i zatrzymała się przed kinem MagieJohnson.Była głodna.Czuła ból między nogami.Uniosła głowę w stronę słońca.Takipiękny dzień.Była zbyt przestraszona, by wrócić do domu.Czy nawet zadzwonić.Postanowiła uciec.Uciec daleko stąd.Najpierw jednak musiała znalezć coś do jedzenia.Zdobyć jakieśpieniądze.Zamknęła oczy i znów to zobaczyła.Sześć.Siedem.Osiemprezerwatyw.Widziała więcej.Jej ciało ogarnęła fala mdłości, ale nie zwymiotowała.Otworzyła oczy.Stała na chwiejących się nogach gotowa iść dalej.Ale wtedy pojawili się ci mężczyzni.Mieli takie same kurtki.Jeden czarny, drugi Meksykanin [ Pobierz całość w formacie PDF ]