[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W grudniu w słoneczne dni po opadach śniegu, patrząc z okna swojej sypialni, wi-działa po wschodniej stronie równiny lśniącą bladość: góry.Nie jezdziła już do Sfa-roy Kampe.Kiedy potrzebowali czegoś z targu, wuj jezdził do Verre lub Lotimy, ponu-rych wiosek, rozpadających się niczym karton w deszczu.Mówił, że w śniegu czy ulew-80 nym deszczu bardzo łatwo jest zgubić koleiny przecinające karst   i gdzie wtedy byśbyła? Przede wszystkim, gdzie ty jesteś?  odpowiadała Ekata miękkim głosem Stefa-na.Wuj jej nie słuchał.Na Boże Narodzenie przyjechał Martin na wypożyczonym koniu.Po kilku godzi-nach zmarkotniał i nie odstępował Ekaty na krok. Co takiego ciotka powiesiła sobie na szyi? Cebulę przebitą gwozdziem.Przeciwko reumatyzmowi. Chryste Wszechmogący!Ekata roześmiała się. Wszystko śmierdzi cebulą i flanelą, nie możecie tego wywietrzyć? Nie.W zimne dni zatykają nawet przewody kominowe.Wolą dym niż zimno. Powinnaś wrócić ze mną do miasta, Ekato. Mama nie czuje się zbyt dobrze. Nic na to nie poradzisz. Nie.Ale zostawiając ją bez ważnego powodu, czułabym się podle.Wszystko pokolei. Ekata straciła na wadze; wystawały jej kości policzkowe, a oczy wydawały sięciemniejsze. A co u ciebie?  zapytała. Wszystko w porządku.Z powodu śniegu na razie nie pracujemy. Rosniesz  rzekła Ekata. Wiem.Siedział na sztywnej sofie w wiejskim salonie z męską zwalistością, z męskim spoko-jem. Chodzisz z kimś? Nie. Oboje roześmieli się. Widziałem się z Fabbre, który prosił, żeby złożyćci życzenia.Lepiej się czuje.Teraz już wychodzi, z laską.Przez pokój przeszła ich kuzynka.%7łeby nie było jej zimno chodzić po śniegu i bło-cie na podwórzu, na nogach miała stare męskie buty wypchane słomą.Martin powiódłza nią wzrokiem z niesmakiem. Rozmawiałem z nim.Parę tygodni temu.Mam nadzieję, że wróci do kamienioło-mu przed Wielkanocą, przynajmniej takie krążą plotki.Jest moim brygadzistą.Patrząc na niego, Ekata domyśliła się, w kim jest zakochany. Cieszę się, że go lubisz. Nikt w Kampe nie dorasta mu do pięt.Ty też go lubiłaś, prawda? Oczywiście. Bo widzisz, kiedy zapytał o ciebie, pomyślałem. To się myliłeś  wpadła mu w słowo Ekata. Przestań się wtrącać, Martinie, do-brze?81  Nic nie powiedziałem  zaczął się słabo bronić; siostra wciąż potrafiła go onie-śmielić.Przypomniał też sobie, że Rosana Fabbre roześmiała się, kiedy powiedział jejcoś o Kostancie i Ekacie.Przed kilkoma dniami mroznego zimowego poranka wieszałapościel na podwórku za domem, a on przechylił się przez płot, żeby porozmawiać. O Boże, zwariowałeś?  zapytała szyderczo.Wilgotne prześcieradła wiszące nasznurze wydymały jej się w twarz, a wiatr plątał włosy. Ci dwoje? Nigdy w życiu! Próbował dowodzić swoich racji, ale ona nie chciała go słuchać. On się nie oże-ni z nikim stąd.To będzie jakaś kobieta z bardzo daleka, może z Krasnoy, żona dyrek-tora, królowa, jakaś piękność ze służbą i w ogóle.I pewnego dnia będzie dumnie kro-czyła ulicą Ardure i zobaczy Kostanta, jak idzie z wysoko podniesioną głową i  trzask! będzie po wszystkim. To znaczy po czym?  zapytał, zafascynowany jej wieszczą pewnością siebie. Nie wiem!  odparła i podniosła kolejne prześcieradło. Może razem uciekną.Może zrobią coś innego.Wiem tylko, że Kostant wie, co go spotka, i że będzie na to cze-kał. Dobra, jeśli tyle wiesz, to co czeka ciebie?Szeroko się uśmiechnęła, błyskając ku niemu ciemnymi oczyma. Mężczyzni!  fuknęła niczym kotka, a wokół niej trzepotały i wydymały się prze-ścieradła i koszule, bielejące w rozbłyskach słońca.Minął styczeń, pokrywszy monotonną równinę śniegiem, luty z szarym niebemprzesuwającym się powoli nad równiną z północy na południe dzień po dniu; była todługa i ostra zima.Kostant Fabbre czasami podjeżdżał na wozie do kamieniołomówChorin leżących na północ od miasta i stał, obserwując pracę, zespoły ludzi i szeregiwozów, przetaczające się wagoniki, biel śniegu i brudną biel świeżo wykutego wapnia.Do wysokiego mężczyzny wspartego na lasce podchodzili znajomi, pytając o zdrowiei kiedy wraca do pracy. Jeszcze kilka tygodni  odpowiadał.Zgodnie z żądaniem towarzystwa ubezpieczeniowego, firma dała mu zwolnienie dokwietnia.On sam czuł się zdrowy, potrafił wrócić do miasta bez pomocy laski, bezczyn-ność okrutnie go mierziła.Wracał do  Białego Lwa i siedział tam w pełnym dymu mro-ku i cieple, dopóki nie przychodzili kamieniarze, zwalniani do domów o czwartej z po-wodu śniegu i ciemności.Ciepło ciał tych rosłych, silnych mężczyzn sprawiało, że ażpociły się szyby, a cała sala rozbrzmiewała pomrukiem ich głosów.O piątej przychodziłStefan, drobny chłopak w białej koszuli i lekkich butach, stanowiąc wśród kamienia-rzy dziwną postać.Zwykle podchodził do stolika Kostanta, ale ostatnio nie byli ze sobąw dobrych stosunkach.Każdy z niecierpliwością czekał na ruch tego drugiego. Dobry wieczór  powiedział z uśmiechem Martin Sachik, zmęczony, krzepkimłodzieniec. Dobry wieczór, Stefanie.82  Dla ciebie, chłopcze, jestem panem Fabbre  rzekł Stefan swoim miękkim gło-sem, który jednak wybijał się na tle spokojnego pomruku męskich głosów przypomi-nających brzęczenie pszczół.Martin, który już minął ich stolik, postanowił nie zwracaćna niego uwagi. Dlaczego tak go traktujesz?  rzucił Kostant. Bo nie zamierzam być po imieniu z synem każdego gościa, który pracuje w ka-mieniołomach.Ani z każdym gościem.Masz mnie za miejscowego idiotę? Czasami tak się zachowujesz  rzekł Kostant, opróżniając kufel [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl