[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.List p.Sotera uległ prawuogólnemu: spoczywał na kupce, bo Profesor był jakąś leksykograficzną kwestiąnadzwyczaj zaprzątnięty, i dopiero w dni dziesiątek z koperty został wydobyty.Kwiryn przywykły do stylu zwięzłego, do logiki ścisłej klasycznych pisarzy, dowyrażania myśli w niewielu dobranych słowach, z początku po piśmie adwokatabłądził jak w lesie.Zrozumiawszy wreszcie o co chodziło i zajrzawszy do daty, przestraszył się iręce załamał!Nie wiedział czy jeszcze mógł się przydać na co, a w życiu praktycznym,powszednim tak mało miał doświadczenia, iż wcale sobie radzić nie umiał.Wpaść, uściskać, prosić, błagać, byłby potrafił; ale dróg do działania przeciwtego rodzaju niebezpieczeństwu nie znał, wymyślić ich nie umiał.Tego dnia chodził jak nieprzytomny.Nie wahałby był się wziąć urlop, lecieć doOttona, paść mu do nóg  lecz nie miał o czym jechać i nie był pewien czy sięna co przyda ta ofiara.Zdawało mu się na ostatek, że wymówny, serdeczny list do dawnego ucznia,nad wszystko skuteczniejszym być może.Siadł pisać, nie w ten sposób jak Soter, bo mu nie szło o styl ani o popis żaden,ale o wydanie takiego krzyku boleści i zgrozy, ażeby z serca trafił do serca.Do Rekszewskiego odpowiedział tylko w kilku słowach, z których trwogę i rozpaczłatwo wyczytać było.Odebrawszy je stary, a razem zawiadomienie iż Profesordo ucznia pismo wyprawił, Soter czekał skutku.Wieczorem wszedł p.Otton do jego mieszkania, z twarzą nad zwyczaj swójposępną, zadumaną, zmienioną.Wesołości powszedniej, z którą zawsze nawiedzał swojego towarzysza, śladu nanim tego dnia nie było.Rekszewski powziął z tego dobrą otuchę.Przeszedłszy się milczący kilka razy po pokoju, Kellner zwrócił się zakłopotanydo adwokata. A co? stary mój przyjacielu, rzekł, podobno nie mamy tu co robić dłużej.Sprawę powierzyłem Marwiczowi, jedzmy do domu!Soter ręce podniósł ku niebiosom uradowany. A! panie! święte słowa! złote słowa! Wracajmy! jedzmy! choćby dziś.Sprawę można by wprawdzie w lepsze oddać ręce, lecz niech już będzie cochce, byleśmy się my stąd wyrwali!Nic nie odpowiedział na ten gorący wykrzyk młodzieniec i po namyśle, dodałchłodno. Pojutrze będziemy mogli wyjechać. Ja gotów jestem natychmiast  odparł stary. Pojutrze! powtórzył Otton.Pojedziemy razem aż do ostatniej poczty przedBarweniszkami, a stamtąd pan pewnie do Wilna  ja do domu. Nawet dla dokumentów których wymagają, potrzebuję być w Wilnie,podchwycił Soter.Czym prędzej, tym lepiej.Rozmowa bardzo chłodna przeciągnęła się jeszcze minut parę.Otto wyszedł.Rekszewski z niewymowną radością pakować się zaczął. Ani chybi, mówił do siebie, list mój uczynił skutek.Profesor mu zmył głowę,młodzieniec się opamiętał, i dzięki Bogu, ocaliliśmy go z tych sieci pajęczych,w których by był życie dać musiał. Wesół, rad z siebie p.Soter nazajutrz pojechał z ostatnimi wizytami, zpapierami, i zwijał się tak, że wieczorem rozpatrując notatkę, nic w niejpominiętego i zapomnianego nie znalazł.Ottona przez cały ten dzień nie było w domu, wrócił z tym samym co wczorajhumorem, gorączkowo się zaczął pakować i układać wszystko.Koniezamówione zostały na dzień następny.Około północy, jakby sobie coś jeszcze przypomniał, Kellner wyjechał z domuznowu, zabawił z godzinę i wielce wzruszony powrócił.Z Soterem nie mówił o niczym, tylko o podróży.Adwokat znając jegousposobienie, chciał po dawnemu na ton żartobliwy nastroić rozmowę, leczstruna ta nie odpowiadała.Kellner uśmiechnął się smutnie, zamilkł.W podróży był także zadumany i posępny. Nic dziwnego, mówił sobie Rekszewski  oderwać się od takiej czarownicyniełatwo! Bądz co bądz, zawsze to boli.Pomimo dosyć złych dróg, gdyż wiosenna pora się zbliżała, jechali niezmierniepośpiesznie, prawie bez wytchnienia tak, że Soter na ostatniej stacji żegnając sięz pryncypałem, którego serdecznie pokochał, oświadczył mu iż bodaj dzień jakiwytchnąć musi, tak się znużonym czuje.Otton nie rozbierając się nawet, wziąłnatychmiast konie do domu. No, żeśmy wyszli obronną ręką, dzięki Bogu  odezwał się do siebie Soternakładając szlafmycę, aby użyć spoczynku w łóżku, którego nie znał od dnikilku.Sprawę licho wezmie, bo gdybyśmy ją i wygrali, gra świecy nie warta,koszta zjedzą zysk cały.Lecz mniejsza z tym, gdy młodzieniec tak dobry,ocalony! Przy pierwszej zręczności pojadę Profesora uścisnąć! Cudu dokazał!W tych błogich przekonaniach o odniesionym nad pasją zwycięstwie, trzeciegodnia udał się p.Soter do Wilna, i z pociechą wielką znalazł się na łonie rodziny,w swych spokojnych a brudnych izdebkach przy Ostrobramskiej ulicy.Nadchodziła wiosna; upłynął miesiąc po powrocie ze stolicy, gdy jednej pocztyprzyniesiono p.Rekszewskiemu list, na którego kopercie poznał rękę Ottona. A! przecież mnie sobie przypomniał! rzekł uśmiechając się do rozłożonegopół-arkusza.Co też pisze? Ciekawym. List, pośpiesznie jakoś i zamaszysto pisany, był krótki.Oznajmywał w nim p.Otton pełnomocnikowi swemu, iż w Wilejce przyznał mu ogólną do wszystkichswych interesów plenipotencję, prosząc go aby się nimi i nadzorem nadmajątkami zajmował, gdyż on sam zmuszony jest dla zdrowia, na czas jakiśudać się za granicę!Raz i drugi odczytawszy pismo, w którem bardzo korzystne dla siebie znalazłwarunki, za zwiększoną pracę jakiej podjąć się musiał, p.Soter pochwalił wduchu postanowienie młodzieńca.Podróż mogła go rozerwać, ukształcić izabezpieczyć od recydywy, której się Rekszewski obawiał. Niech jedzie! rzekł w duchu  tym ci lepiej  byle non bis in idem, bo i zagranicą malowanych pań na bogatą młodzież polujących nie braknie.W tydzień potem szedł spokojnie ulicą Zamkową p [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl