[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byliśmy jednak zdenerwowani i każdy na swój sposóbzłorzeczył na przemian to babie, to głupiej gęsi. Cholerny pech.Zatracona baba aż 500 zł wzięła.Ech,szefie! Jeszcze takiej drogiej gęsiny nie jadłem.Ale jakdojedziemy na miejsce, sam ją upitraszę.To będzie uczta. Nie gadaj pan tyle.%7łeby ta cholerna gęś jeszcze namnowego licha nie ściągnęła na głowę  mitygowałem kierowcę.Kierowca przesądnie odpukał w nie malowane drewno,a zawsze woził ze sobą polano sosnowe.Specjalnie w tymcelu, żeby odpukiwać niewłaściwe, jego zdaniem, powie-dzenia.Był bardzo przesądny.Niestety, odpukiwanie nie na wiele nam się przydało. Zanim ujechaliśmy dalsze dwadzieścia kilometrów, musie-liśmy nagle zatrzymać się.Nie było ratunku.Gdyśmy wje-chali na wzgórze, ujrzeliśmy w dole stojące po obu stronachszosy różnego typu pojazdy.Mechaniczne i konne.Nawetdostrzegliśmy ryksze.Kilka wozów leżało w rowie.Naśrodku szosy stał posterunek żandarmerii niemieckiej. Po nas, szefie.Czy mam jechać na nich? Nie.Nie damy rady.Podjedz i stań.Stanęliśmy prawie przy samym karabinie maszynowym.Niemcy sprawdzali dokładnie każdy pojazd.Z niektórychwozów kazali wszystko wysypywać do rowu.Parę cięża-rówek, wiozących tak jak i my węgiel, stało doszczętniewypróżnionych.Węgiel leżał w rowie.Wysiadłem z szo-ferki.Podeszło do mnie dwu żandarmów.Pokazałem ken-kartę, a w niej złożone dwie pięćsetki.Niemiec wyrwał miją z ręki i cisnął z wściekłością pod moje nogi.Schyliłemsię, żeby ją podnieść. Ty Zwinio nie myta!  wrzeszczał żandarm. Gdziemasz zezwolenie na wyjazd?Pokazałem mu je.Spojrzał, pobieżnie przeczytał i dalejwrzeszczy. Węgiel! Ja ci dam węgiel! Bierz łopatę i zrzucaj goz ciężarówki!Wziąłem od drugiego Niemca łopatę i ruszyłem z nią natył wozu.Byłem jak sparaliżowany.Gdyśmy stanęli za sa-mochodem, Niemiec podszedł do klapy, uchwycił się jeji lekko podniósł do góry.Byłem wyższy od niego i dokładniewidziałem tę cholerną gęś.On dojrzał ją również. Szmugiel.Szmugiel.Dawaj tę gęś i to już.Sięgnąłem po nią i dałem mu.On pomacał ją jak znawca inim się spostrzegłem, schował ją do obszernego chlebaka. Franz  krzyknął do swego towarzysza  puść ich.To tylko nędzni szmuglerzy!A zwracając się do mnie krzyknął: Precz stąd, ty Zwinio nie myta!Oddałem mu łopatę, wskoczyłem do szoferki.Kierowcazapuścił motor.Niemcy krzyknęli, żeby nas przepuścić. Puścili nas.Jak dojechaliśmy do celu, nie pamiętam.Kierowcagnał jak szalony i również milczał. Szefie, jak tylko wrócimy do Warszawy, zaraz idę dospowiedzi.Głos kierowcy podziałał na mnie jak wystrzał armatni.Ale oprzytomniałem. Biorę niebo i ziemię na świadków i ciebie mój dro-gi  powiedziałem do kierowcy  że jak długo żyć będę,nie zabiję żadnej gęsi i nie będę jej spożywał.Przysięgam. Ej, szefie.Taki głupi ptak, a ocalił nam życie. I wtedy usłyszałem inny głos:  %7łycie będzie panzawdzięczał ptakowi  to był pana głos. Zdumiewający gbieg okoliczności  powiedziałem powysłuchaniu go.Ale on nie chciał nawet słyszeć o żadnymzbiegu okoliczności.To było jego zdaniem przeznaczenie.Nie zaprzeczyłem mu.Bo cóż my wiemy o przeznaczeniu?Tym razem kabała nie wyszła.Nie umiałem nic wyczytać.Zwinąłem karty. A może mam przyjść kiedy indziej? Niech pan stara się zabezpieczyć swój majątek, a jeśliwolą naszą możemy zmieniać losy nasze, to mojaprzepowiednia, że utraci pan majątek, co ongiś powiedziałem,okaże się kłamliwą.Oby tak było.Odwiedził mnie w sierpniu 1945 r.Z ogromnego majątkupozostały mu tylko wypalone mury fabryki.Powiedział mi,że, pomny moich przestróg, postanowił majątek ruchomyzabezpieczyć.%7łeby to dobrze przeprowadzić, udał się dopana Stefana.Ten mu powiedział, że najbezpieczniejszymmiejscem do ukrycia zapasów surowca, półfabrykatu i go-towych wyrobów, a było tego mnóstwo, jest Warszawa.Rosjanie zajmą ją w biegu, podczas gdy inne miejscowościbędą zniszczone doszczętnie.Usłuchał tej rady.i wszystkospłonęło lub zostało zabrane przez Niemców, rabującychmienie wyrzuconych z miasta mieszkańców.Postanowił odbudować fabrykę i założyć spółkę robot-niczą.Każdy pracownik byłby udziałowcem.Układ kartnie potwierdził tej idei.Natomiast nieodparcie sugerował, że bohater horoskopu po dokonaniu  dzieła zostanie po-zbawiony korzyści osobistych.Rozżalony opuści kraj i nie-legalnie wyjedzie bardzo daleko.%7łegnając się ze mną, powiedział, że ma do moich kartogromne zaufanie, ale tym razem na pewno się mylę i zleje interpretuję.A w 1947 r.otrzymałem od niego list z Afryki.29Pan W.żyje do dziś.Miewa się bardzo dobrze.Nawetprzeżywa trzecią młodość.A to, że żyje, działa, kocha i cierpi,zawdzięcza, jak twierdzi, mojej interwencji w jego losy.Tejsprzed 29 laty, tj.z 1941 r.Był to pamiętny rok.W roku tym upłynęło 129 lat odnapaści Napoleona na Rosję w 1812 r.W tym samym dniu,co cesarz Francuzów, Hitler uderzył na ZSRR.Zgodniez numerologią, jaką ja stosuję, każda decyzja lub czyn podjętypod datą, która, w stosunku do analogicznej decyzjilub czynu podjętego w przeszłości, w końcowej liczbie wy-każe  9  musi zakończyć się podobnie.W tym przypad-ku  klęską.Jeśli od 22 VI1941 r. odejmiemy 22 VI1812 r., otrzymamy 129.Na tym spostrzeżeniu oparłemw owym czasie swoje przekonanie o nieuchronnej klęscehitlerowców.Napaść Hitlera na ZSRR dla pana W., a o niego przecieżtu głównie chodzi, miała mieć kolosalne znaczenie.Decydowałao życiu lub śmierci.Zanim w jego życiu zdarzyła się ta zdumiewająca przy-goda, pan W.siedmiokrotnie odwiedził mnie, abym mupostawił kabałę.Za każdym razem nic mu nie mogłempowiedzieć.Nie pomogło nawet to, że powołał się nanajmilszego memu sercu Witolda Strusiewicza.Karty milczałyjak zaklęte.Sądziłem, po tej siódmej nieudanej wizycie, żewięcej już do mnie nie zawita.Ale on był uparty.Przyszedł.Pamiętam, jakby to było dziś.Szybko potasowałem karty.On przełożył je jak zwykle.Rozłożyłem je na biurku, czy-niąc to niedbale, ot, aby zbyć, gdyż byłem przekonany, że i tym razem nic mu nie wyjdzie.Spojrzałem na te obrazkii bez namysłu powiedziałem: Dziś panu powiem. I powiedziałem.Nie operowa-łem symbolami ani przenośniami.Mówiłem jasno i zwięzle,jakbym obserwował każdy jego krok w czasie i przestrzeni.Sądzę, że wtedy byłem naprawdę jasnowidzem.Wyszedł ode mnie nieco oszołomiony.Kiedy przekraczał ulicę Zielną, drugą przecznicę od megodomu, natknął się na przyjaciela. Do diabła ciężkiego! Szukam cię od rana  zawołałna jego widok przyjaciel. Sprawa nie cierpiąca zwłoki.Musisz najbliższym pociągiem jechać do Lwowa, a stamtąddalej, do granicy węgierskiej.Wszystko mam w tej walizeczce.Bilety również.Prawie siłą wetknął mu walizeczkę do ręki. Nie mogę tak nagle wyjechać  usiłował protestowaćpan W. Muszę uprzedzić żonę  a w duchu pomyślał: O Boże, zaczyna się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl