[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czyli czym? - pyta Benjamin.Paul, który wypił parę drinków, nie wyczuwa tonu Benjamina.Powinien przestać w tym momencie.- Przepraszam, stary, kolonizacją.Według niego jedyna różnica jesttaka, że ludzie, którzy tym razem przybyli i podporządkowali sobie tetereny, byli akurat biali.Chociaż z tego, co pamiętam, użyłbarwniejszego języka - podporządkowali sobie nie tereny, ale ludzi,którzy akurat byli czarni.Takie rzeczy miały miejsce od zaraniadziejów.Zgodnie z jego teorią, gdyby ludzie o tym pamiętali, niebyliby tacy nerwowi i niespokojni, kiedy przychodzi do zamykaniajakiegoś rozdziału w życiu, wybaczania i zapominania.Widzisz.- Co za stek bzdur - przerywa mu gwałtownie Benjamin, wylewającsobie trochę drinka na białą koszulę.- I ta tak zwana historia ma niby usprawiedliwić ucisk i prze-śladowania.- Nie sądzę, żeby właśnie to miał na myśli - słyszę samą siebie.- Co? - obraca głowę w moją stronę, znów rozlewając drinka, tymrazem na dywan. - Nie sądzę, żeby chciał usprawiedliwiać cokolwiek - mówię wolno,choć wiem, że powinnam przestać.- Czyli teraz jesteś po stronie ciemiężycieli.- Och, proszę cię.Myślę, że chodziło mu o to, że takie zbrodnie byłypopełniane od zawsze i że nie są domeną tylko jednej, konkretnejgrupy ludzi, w tym przypadku białych, ale że podbój i poniżanie innejgrupy leżą w ludzkiej naturze.Nikt nie jest zupełnie niewinny i jeżelizdamy sobie z tego sprawę, będziemy mogli, nie wiem, zmniejszyćnasze oczekiwania wobec innych i podchodzić do wszystkiego bardziejrealistycznie.Benjamin wygląda tak, jakby ktoś zmusił go do przełknięcia łyżkidziegciu.Nie, dwóch.- Mówiłaś, że jak masz na nazwisko? W tym momencie wkraczaMarie:- Kolacja jest gotowa - mówi.Benjamin odstawia drinka na stół iwstaje.- Przepraszam.Muszę przygotować obronę naszych historycznieciemiężonych członków związków zawodowych, dobranoc - i mówiącto, wychodzi.W trakcie kolacji rozmawiamy o błahostkach, a ja śmieję się zbytgłośno.Jest już za pózno, żeby dzwonić.Zadzwonię jutro.Głowa boli mnie tak, jakby ktoś w nią walił przez całą noc, praw-dopodobnie Benjamin.Patrzę na zegarek i okazuje się, że jest już zadziesięć dziewiąta.Paul zaoferował, że podrzuci mnie do Harare, isłyszę, jak rozmawia z Marie pod drzwiami pokoju.Nie mam czasu,żeby zadzwonić do Bridgette.Zrobię Davidowi niespodziankę.Skróciłam wizytę, więc już za parę godzin go zobaczę i powiem mu,jak bardzo za nim tęskniłam. Kiedy mijamy The Crocodile, Paul mówi:- Mam nadzieję, że nie ośmieszyłem się kompletnie wczorajwieczorem.- Nie.- Nie powinienem poruszać trudnych tematów.Ten gość, Benjamin,bardzo się zdenerwował.- Owszem.- Nie powinienem zrażać do siebie tubyl.Przepraszam.- Ten gość, o którym wczoraj mówiłeś, wiesz, ten Zimbab-weńczyk.- Wiem, żałuję, że w ogóle o nim wspomniałem.Ale to była naprawdęciekawa postać.- Znam go.- Serio? Skąd?- To mój.(Kim jesteś, lanie?).mamy syna.Samochód prawie lądujena drzewie przy drodze.- Uważaj.- Mówisz serio?- Tak.- Co za kretyn ze mnie! Czemu nic nie powiedziałaś ?- Ja.Nie wiem.Z różnych powodów.Przypuszczam, że byłamonieśmielona i zawstydzona.- Chodzi ci o to, że gdyby nie było Benjamina, może byś powiedziała?- Może.- Coś ci powiem, rozmawiałem z niewidoma białymiZimbabweńczykami i ten wydał mi się inny.Wiesz, co mam na myśli?- Myślę, że tak.- Nie jest taki cholernie pewny siebie.Myślę, że o to chodzi.Ten gość,Benjamin, słuchając mnie, wyrobił sobie złą opinię na jego temat.Tam, w Soweto, jego słowa brzmiały całkiem przeko-nująco.No i jak już zacznie mówić, nie owija w bawełnę.Słysząc to,uśmiecham się.- A jak zacznie mówić w tym rodezyjskim dialekcie.- Rodezyjski dialekt - mówię.- Podoba mi się to.Dobrze brzmi.Stroję miny do lustra w lśniącej futurystycznej windzie, po czymzaczynam się martwić, że gdzieś są ukryte kamery albo lustraweneckie.Powinnam była mu coś przywiezć.Cholera.Piłkę.Prawdziwąfutbolówkę.Pójdziemy do miasta i zrobimy sobie ucztę.Tak.On i ja.Naciskam dzwonek.Słyszę, jak dzwoni.Czekam na odgłos kroków,aż ktoś zawoła:  Już idę!".Nic.Nikt nie otwiera.Dzwonię jeszcze raz.I kolejny.Mogą być na zewnątrz, na basenie.Już prawie odchodzę, kiedy drzwi gwałtownie się otwierają.W progustoi Eunice, służąca, z rąk kapie jej na podłogę woda.- Och, to pani, wreszcie pani wróciła.Sprzątałam łazienkę, napoczątku nie usłyszałam dzwonka.Pani cały czas wydzwania, żebyspytać, czy już pani u nas była.- Co się stało? Co jest? Co się stało? Co.Gdzie David? David!- Chłopiec, chłopiec nie czuje się dobrze - mówi Eunice.-Jest wszpitalu.Miał wysoką gorączkę.Pani mówi, że musi pani iść doAvenues.Biegnę przez całą drogę.Znajduję Bridgette na oddziale dziecięcym.Ma pochyloną głowę imocno zaciśnięte dłonie.- Bridgette, gdzie.Co.David.Gdzie on jest? - Och, Lindiwe, dzięki Bogu, dzięki Bogu.Jest na oddzialeintensywnej terapii.Lekarz mówi, że ma ostre bakteryjne zapalenieopon mózgowych.To się stało tak nagle.Jest pod kroplówką, dostajeantybiotyki.Przebiegam obok niej.Popycham drzwi.- Jestem tutaj.Davidzie, mama jest tutaj - szepczę bez końca.- Jestemtutaj, Davidzie.Mama jest przy tobie.Mija długa noc, a ja stoję tam i patrzę, jak mój syn oddycha.Lekarz mówi, że powinien całkowicie wyzdrowieć, ale w przyszłościmoże się okazać, że wystąpią jakieś powikłania.Czas pokaże.Może tobyć utrata słuchu, padaczka albo jakiś stopień upośledzeniaumysłowego.Ale są spore szanse, że wyjdzie z tego bez szwanku.Zabieram go do domu.Wyjmuję synka z taksówki (jaki lekki sięznowu zrobił) i zanoszę do chaty.Siedzę przy nim przez całą noc,patrząc, jak wyczerpany po antybiotykach przebudza się i zasypia.Bridgette przychodzi następnego dnia.Chce porozmawiać o tym, cosię stało, o tym, jak nagle zachorował, ale nie chcę jej słuchać.- Bridgette, to niczyja wina.Te słowa przychodzą mi z trudem, są twarde, pełne goryczy ioskarżeń.Lekarz powiedział, że kiedy trafił do szpitala, był w bardzo złymstanie i należało go przywiezć dużo wcześniej.Serce bije mi bardzo głośno, ale nie zagłusza tego cichego głosiku, który mówi:  Wiedziałaś, że nie wygląda dobrze, wiedziałaśo tym, a mimo to go zostawiłaś".Bridgette siedzi przez chwilę, patrząc na Davida i głaszcząc go pogłowie, po czym się podnosi.- Zadzwonię, Lins.Nie odpowiadam.Siedzę w salonie i liczę jego oddechy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl