[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo to BodekJagmin wyraznie czuł wypełniającą go adrenalinę.Już rozsadzała mu żyły w rękach,bulgotała tętniczą krwią gdzieś poniżej uszu, aż musiał zluzować uciskający krtań kołnierzykkoszuli.Dłonie same zaciskały się w pięści; musiał je mocno wsunąć do kieszeni, by niewystrzeliły w górę.Euforia rozsadzała mu piersi, tak samo jak jeszcze kilka tygodni temuśmiertelna niemożność rozsadziła ojcowskie serce.%7łe też nie mógł tego doczekać.- pomyślał i wstrząsnął nim spazm żalu.Nie zapłakał jednak.Nie dziś i długo jeszcze nie! Za to chciał krzyczeć, głośno krzyczeć.Z tym że zabardzo nie wiedział co.- Enzetes! Enzetes! Enzetes!Nawet nie zauważył, kiedy szedł w pochodzie.Po kilkudziesięciu minutach, kiedy Bogdan Jagmin przekraczał próg internatu i mijałkilku chłopaków z młodszego rocznika, ci krzyknęli za nim, z podziwem dla niegdysiejszychwyczynów:- Cześć, Kmicic! Jak się masz?!On odwrócił się powoli, pociągnął nosem, pomachał im ręką i sprostował niezbytgłośno:- Ja nie Kmicic.Ja Babinicz.*W marcu, w pierwszy dzień wiosny, zagraliśmy koncert w halisportowo-widowiskowej.Był to dzień wagarowicza, który, w odróżnieniu od DniaMłodzieży, obchodzili wszyscy.Bo z tym Dniem Młodzieży to była dziwna sprawa.Odbyłsię, gdy byliśmy jeszcze w pierwszej klasie, w pazdzierniku.Poprzebierani wyszliśmy domiasta.A za nami kilku ubeków.Paru nadgorliwców niosło nawet transparent: NIE MA TOJAK W WOJSKU.NIE MA TO JAK W ARMII.WOJSKO CI UBIERZE.ARMIA CIWYKARMI.Potem pokrzyczeliśmy trochę i wróciliśmy do internatu.Wszyscy patrzyli na nas jak na idiotów, a nikt jakoś nie potrafił nam przybliżyćgenezy tego Dnia Młodzieży.Co innego teraz, po kilku latach, gdy  wiatr odnowy wiał , choć Frasyniuk ciąglesiedział.Po raz pierwszy chyba wszystkie licea, zamiast włóczyć się po mieście, pić piwo iwszczynać zadymy, spotkały się w jednym miejscu, gdzie zorganizowano nam zabawy sportowe i jakiś dzwięk.Co do tego ostatniego, mieliśmy mały kłopot.Skrzyknęliśmy się wwieczór wcześniej i ćwiczyliśmy do upadłego dwie piosenki zespołu T.Love:  Szarzyznę i Czwarte liceum.Ja miałem zadanie zaśpiewać.- Kiepsko to widzę - stwierdził pan profesor  Wiewióra , którego wyznaczono dopilnowania naszego zespołu.Ale się udało.Po kilkudziesięciu minutach nudy ziejącej ze sceny, nieśmiesznychkabaretów i zle nagłośnionych zespołów grających muzykę elektroniczną, na  półkęwskoczyliśmy my.Nikomu jeszcze nieznana czwórka znad jeziora.I zaczęliśmy grać.Już po pierwszych akordach ogłuszył nas wrzask tłumu.Potemprzed nami zafalowało, tłuszcza tak gwałtownie naparła na scenę, że ją przesunęła i naszperkusista mało nie zleciał z bębnami.Na scenę wpadli jacyś goście z obsługi i kazali namprzerwać.Ale trzeba było być twardym.Dopadłem do mikrofonu i zacząłem:- Dzień dobry, maleńka! Jak ci na imię? Zgubiłaś się w tym tłumie.Wyciągam dociebie swoją dłoń, odpowiedz na wszystko się znajdzie.A pod sceną wprost zaroiło się od maleńkich.Leciały w naszym kierunku kwiaty idrobne monety, a przez wrzask przebijały słowa refrenu, śpiewanego przez tłum:- Czwarte liceum ogólnokształcące! Wszystko może się zdarzyć! Czwarte liceumogólnokształcące! Granatowy sen.Nigdy jeszcze nie czułem w sobie czegoś podobnego.Wypełniającej płuca euforii,łaskotania pod pachami, jakby ktoś złapał mnie tam mocno silnymi rękami i za chwilę miałunieść w górę, bardzo wysoko.I wiedziałem już wtedy dobrze, że nie poczuję tego nigdywięcej, jeśli nie złamię kilku przyrzeczeń i zobowiązań.Nie zawiodę oczekiwań i nadziei,które we mnie pokładano.Nie zgrzeszę.Jakiś czas pózniej zaczęliśmy omawiać  Dziady Adama Mickiewicza.Z początkuszło dość opornie.Jak to z grubymi księgami, które kazano nam obowiązkowo czytać, a którenie były komiksami.Ile trzeba było mieć w sobie samozaparcia, żeby bez poczucia obrzydzenia sięgnąć po wolumen.Część z nas, oczywista, nie pohańbiła się lekturą, a skąd.Próbowali starymi sposobami robić mądre miny, włączać się do zbiorowej dyskusji,potakiwać, kiedy trzeba, i nie zgadzać się również, gdy klasowy kujon stanowczo oponował.Stwarzać pozory.- Trzecia część  Dziadów to jedno z najważniejszych dzieł Adama Mickiewicza -zaczęła pani profesor od języka polskiego, którą nawet lubiliśmy, bo pozwalała na dyskusje, ate czasami przeradzały się w swobodny dryf, starą szkolną sztuczkę.W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy wszedł Grzegorz Prądzyński.Minęmiał nietęgą, więc od razu wiedzieliśmy, o co mu chodzi.- O co chodzi? - zapytała nauczycielka.- Czemu się spózniłeś?- Byłem w izbie chorych - jęknął Grześ.- Bardzo zle się czuję, wymiotowałem rano.Mało co nie parsknęliśmy śmiechem.Jego stary numer.Aż dziw, że profesorowiejeszcze się na to nabierali.W ogóle to sposobów tych naszych mieliśmy coraz mniej, jednakzawsze warto było spróbować.Tylko jeden z nas, Tomek Mierosławski, który wystarczyło, żezrobił sobie prztyczka w nos, a zaczynał krwawić obficie, nadal uchodził niesprawiedliwości.Teraz chyba jednak Prądzyńskiemu się nie udało.Mimo to ucieszyliśmy się, gdyż właśniezyskaliśmy cenną minutę.- Usiądz - powiedziała polonistka, westchnąwszy głośno.Zajrzała w dziennik lekcyjny, być może chcąc już złowić któregoś z nas.W tymmomencie Jasiński wyjął ssany kciuk z ust i podniósł rękę ku górze, a gdy udzielono mugłosu, stwierdził, że za bardzo nie rozumiemy przeczytanego tekstu.Już kobiecina ręcezałamać nad nami głąbami miała, gdy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.- Czy moglibyśmy przeczytać fragment z podziałem na role? - zapytałem.Głucha cisza.Tego jeszcze nie grali.Za to polonistka zgodziła się bez problemu.Może też miała czasami dosyć i nie chciało jej się strzępić języka.Miałem czytać rolę Jana [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl