[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie trafił w żyłę, więc aż zajęczałam.Przyciągnął mnie do siebie, zatkał usta dłonią i odrzucił kaptur.Był to Adiutant Justice.- Wychodzimy - oznajmił.Szybkim ruchem, jakby zabijał owada, wbił mi w szyjęnastępną igłę.- Acetylen.Po kręgosłupie przebiegł mi nagły dreszcz rozkoszy.Skinęłam głową zwdzięcznością.Porządnych leków nie podawano mi już od wielu dni - trudno powiedzieć, odilu.W miejscu wygolonym na umieszczenie elektrod i ampułek z chemikaliami, któreaplikowali mi w trakcie nie kończących się eksperymentów, bolała mnie głowa.Dopiero odkilku dni, po odejściu Tasfannina, serie pytań i testów ustały.Zrzuciłam żółtą nocną koszulę,którą mi dali, i zaczęłam szperać w szafie, wyrzucając ubrania na chodnik.- Szybko.- Justice obejrzał się i kopnął kilka szalików i skórzaną kamizelkę.Gdysięgałam po swoje ulubione niebieskie haiku, wtrącił się: - Nie.nie bierz niczego, comogliby rozpoznać.- Przez chwilę się we mnie wpatrywał, potem wierzchem dłoni przesunąłpo mojej krótko ostrzyżonej głowie.Spuścił wzrok i posunął nogą coś leżącego na podłodze.-Te.Włożyłam spodnie i luzną, białą koszulę.Do kieszeni wsunęłam przepaskę Anny zpiór kolibrów i zaczęłam szperać w czeluściach szafy, gdy Justice gwałtownie mnie stamtądodciągnął.- Wystarczy.- Powlókł mnie za sobą ku drzwiom.Uchylił je i wyjrzał na zewnątrz,wyrzucając za siebie ogarek.Patrzył, jak chwieję się i próbuję odzyskać równowagę.Wreszcie zamknął ostrożnie drzwi i dał mi znak, że ruszamy korytarzem.Z wrażenia zakręciło mi się w głowie.Zcienne boazerie pęczniały w mroku.Dywan wkwieciste wzory mienił się złotem i błękitem w wilgotnym, deszczowym świetle.Justicewziął mnie za rękę i prowadził półmrokiem korytarza jak dziecko.Nagle zatrzymał się izaciągnął mnie do jakiejś alkowy.Wyjął coś z kieszeni.Wyczułam jego strach i zamknęłamoczy, dopóki nie przeszło silne pragnienie, by się do niego przyssać.- Teraz cię zabiję.- Rozwarł dłoń i pokazał mi kobaltową igłę.- Chyba że ze mnąpójdziesz?Przytaknęłam.Wbił we mnie wzrok, po chwili schował jednak igłę i skierował się dodrzwi.Gdy ustąpiła wykonana w dawnym stylu kłódka, drzwi otworzyły się, ukazującciemną, wijącą się w dół klatkę schodową: tajemne przejście Andrew.Popatrzyłam na schodyz odrobiną nadziei, że ujrzę go, jak kuca na schodach i zapalniczką wabi pająki.Nic takiego się nie wydarzyło.Przez całe tygodnie widywałam jedynie doktoraLesliego, Tast annina i janczarskich felczerów, którzy zjawiali się, gdy podano mi już środkiuspokajające.Potem we śnie przypinali mi do głowy hydrauliczne lewarki.Zaczęłam siętrząść i oparłam się o Justice a.Zcisnął mnie za rękę.W nieprzeniknionych ciemnościach nie widziałam nawet stopnia, na którym stałam.Nagły trzask: Justice trzymał w drugiej ręce kolejną świeczkę.Oparł się o ścianę i rzucił namnie okiem.- Chcieli cię zabić - oznajmił.- Wykończyli już większość innych.Dasz radę pójśćsama?Przytaknęłam i pogładziłam go po ciepłej, spoconej twarzy.Przywarł do mokrejściany.Językiem dotknęłam swej wilgotnej dłoni.W jego pocie poczułam jednoznacznepożądanie i zadrżałam na myśl, że on zawsze pragnął jakiegoś pustka, tak samo jak niektórzymoi pacjenci chcieli przespać się z umarłymi.Wbiłam w niego wzrok, aż odwrócił twarz i takustawił świeczkę, że jego twarz znalazła się w cieniu.Zeszliśmy po schodach.Im niżej schodziliśmy, tym powietrze stawało się coraz chłodniejsze.Drewniane,gładkie ściany ustąpiły miejsca bardziej szorstkim, z granitu i popękanych cegieł.Wychwyciłam fetor zamrażania, uschniętych orchidei, senne opary laboratoriów snu.Jasnyblask świeczki przygasł.- Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytałam.- Nie bardzo.- Zwolnił kroku.- Ale sądzę, że idąc tą drogą, odsuniemy moment, gdywpadną na nasz trop.- Obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.- Tędy można dotrzeć dowyjścia.Nie możemy zostać na terenie Laboratorium, bo psy z pewnością nas wyśledzą.- W którym miejscu wychodzi się na Zewnątrz?- Przy Szklanej Fontannie.- A potem?Wzruszył ramionami i potrząsnął świeczką, na próżno usiłując uzyskać jaśniejszeświatło.- Ciągnie się tamtędy stare ogrodzenie i prawdopodobnie nie ma tam nadzoru.Nigdynie zależało im na zatrzymaniu was tutaj, starali się raczej odciąć od świata zewnętrznego.Zaogrodzeniem znajduje się las i stary cmentarz.Może się przestraszą i nie pójdą tamtędy zanami.- Schody tak raptownie zakręciły, że na mgnienie oka straciłam go z oczu, słysząc tylkoecho jego słów.- Tak czy owak, nie mamy innego wyjścia.- Więc co zrobimy? - Zakaszlałam, próbując za nim nadążyć.- W lesie nas znajdą.Machnął świeczką, jakby chciał odgonić niewidzialnych wrogów.- Wiem.Ale czytałem dysk aplikacyjny twojego przypadku, Wendy.U dołu dojrzałam jakiś jaśniejszy punkt.- Masz.- Zatrzymał się, wziął mnie za rękę i zaczął gmerać w kieszeni.- Na wypadek,gdyby nas złapali.- W rozwartej pięści ukazało się pięć lśniących, kobaltowych ampułek.- Nie chcę - Potrząsnęłam głową.Gapił się na mnie nieruchomym wzrokiem,dotykając kaptura.- Nie boję się.Mogą mnie zabić.- Nie o to chodzi.- Wepchnął ampułki z powrotem do kieszeni.- Chodzi o sposób.- Nieważne.On jest w mojej głowie, nie mogę się Go pozbyć.Ona mi Go dała, doktorHarrow.Nie dokończyłam.Skręcił w otwierające się bez trudu drzwi.Wyszliśmy na jakiśwewnętrzny dziedziniec, zalało nas światło latarni.Justice mocniej naciągnął na twarz kapturi wyrzucił wypaloną świeczkę.Zbiegaliśmy schodami, które w blasku siarkowych lamp lśniły żółto i różowo.Wysoko ponad naszymi głowami, na sterczących poddaszach i wieżyczkach LIL, zamigotałyprzez chwilę jakieś światła.Usłyszałam przeciągły jęk monitorów, które obserwowały górneogrody.- Jesteś pewna, że dobrze idziemy? - szepnął Justice.Zbyłam to milczeniem, kierującsię zarówno węchem, jak i wzrokiem: wśród bukszpanów wyczułam drzewa cytrusowe, dalejbyła kępa karłowatych fortunelli, a stamtąd łatwo już było znalezć jodły, porastające graniceposiadłości.- Wspominałeś o Szklanej Fontannie.- Tu wskazałam mu punkt, w którym pląsała iśpiewała w łagodnym deszczu, tworząc baldachim tęczowego światła.- Widzisz za nią ogrodzenie?Mrużąc oczy i wytężając wzrok, potrząsnęłam głową.- Będziemy musieli minąć fontannę.Zeszliśmy z niewielkiego pagórka, kryjąc się w jego cieniu.Z tyłu dobiegło nasszczekanie psów, które pilnowały terenu.Chwilę pózniej rozległo się dzikie wycie,oznaczające, że z jamy pod cieplarnią wypuszczono mastiffy.Justice złapał mnie za rękę.- Tam! - sapnął.Wpadliśmy na niski kamienny mur.Po bokach rozciągał się wysoki, nieprzeniknionyżywopłot, złożony z lip i ciernistych krzewów, który otaczał cały obszar LIL.Przed namipojawił się pochylony płot z drutu kolczastego, porośnięty cierniami i bluszczem, zwyjątkiem kilkumetrowej przerwy, w którą zaplątały się pióra i kręgosłup jakiegoś małego,schwytanego w pętlę zwierzęcia.Za drutami rozciągał się las i przekrzywione, niskie garbynagrobków.Ze wzgórza za naszymi plecami dobiegło szczekanie mastiffa.Obróciłam się na pięciew stronę Justice a.- A mówiłeś, że jest wyjście.Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w to, co działo się za nami.Potrząsnęłam go zaramię, a on wskazał ziemię, na której leżał prawie przerdzewiały kawałek drutu.- Tamtędy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Nie trafił w żyłę, więc aż zajęczałam.Przyciągnął mnie do siebie, zatkał usta dłonią i odrzucił kaptur.Był to Adiutant Justice.- Wychodzimy - oznajmił.Szybkim ruchem, jakby zabijał owada, wbił mi w szyjęnastępną igłę.- Acetylen.Po kręgosłupie przebiegł mi nagły dreszcz rozkoszy.Skinęłam głową zwdzięcznością.Porządnych leków nie podawano mi już od wielu dni - trudno powiedzieć, odilu.W miejscu wygolonym na umieszczenie elektrod i ampułek z chemikaliami, któreaplikowali mi w trakcie nie kończących się eksperymentów, bolała mnie głowa.Dopiero odkilku dni, po odejściu Tasfannina, serie pytań i testów ustały.Zrzuciłam żółtą nocną koszulę,którą mi dali, i zaczęłam szperać w szafie, wyrzucając ubrania na chodnik.- Szybko.- Justice obejrzał się i kopnął kilka szalików i skórzaną kamizelkę.Gdysięgałam po swoje ulubione niebieskie haiku, wtrącił się: - Nie.nie bierz niczego, comogliby rozpoznać.- Przez chwilę się we mnie wpatrywał, potem wierzchem dłoni przesunąłpo mojej krótko ostrzyżonej głowie.Spuścił wzrok i posunął nogą coś leżącego na podłodze.-Te.Włożyłam spodnie i luzną, białą koszulę.Do kieszeni wsunęłam przepaskę Anny zpiór kolibrów i zaczęłam szperać w czeluściach szafy, gdy Justice gwałtownie mnie stamtądodciągnął.- Wystarczy.- Powlókł mnie za sobą ku drzwiom.Uchylił je i wyjrzał na zewnątrz,wyrzucając za siebie ogarek.Patrzył, jak chwieję się i próbuję odzyskać równowagę.Wreszcie zamknął ostrożnie drzwi i dał mi znak, że ruszamy korytarzem.Z wrażenia zakręciło mi się w głowie.Zcienne boazerie pęczniały w mroku.Dywan wkwieciste wzory mienił się złotem i błękitem w wilgotnym, deszczowym świetle.Justicewziął mnie za rękę i prowadził półmrokiem korytarza jak dziecko.Nagle zatrzymał się izaciągnął mnie do jakiejś alkowy.Wyjął coś z kieszeni.Wyczułam jego strach i zamknęłamoczy, dopóki nie przeszło silne pragnienie, by się do niego przyssać.- Teraz cię zabiję.- Rozwarł dłoń i pokazał mi kobaltową igłę.- Chyba że ze mnąpójdziesz?Przytaknęłam.Wbił we mnie wzrok, po chwili schował jednak igłę i skierował się dodrzwi.Gdy ustąpiła wykonana w dawnym stylu kłódka, drzwi otworzyły się, ukazującciemną, wijącą się w dół klatkę schodową: tajemne przejście Andrew.Popatrzyłam na schodyz odrobiną nadziei, że ujrzę go, jak kuca na schodach i zapalniczką wabi pająki.Nic takiego się nie wydarzyło.Przez całe tygodnie widywałam jedynie doktoraLesliego, Tast annina i janczarskich felczerów, którzy zjawiali się, gdy podano mi już środkiuspokajające.Potem we śnie przypinali mi do głowy hydrauliczne lewarki.Zaczęłam siętrząść i oparłam się o Justice a.Zcisnął mnie za rękę.W nieprzeniknionych ciemnościach nie widziałam nawet stopnia, na którym stałam.Nagły trzask: Justice trzymał w drugiej ręce kolejną świeczkę.Oparł się o ścianę i rzucił namnie okiem.- Chcieli cię zabić - oznajmił.- Wykończyli już większość innych.Dasz radę pójśćsama?Przytaknęłam i pogładziłam go po ciepłej, spoconej twarzy.Przywarł do mokrejściany.Językiem dotknęłam swej wilgotnej dłoni.W jego pocie poczułam jednoznacznepożądanie i zadrżałam na myśl, że on zawsze pragnął jakiegoś pustka, tak samo jak niektórzymoi pacjenci chcieli przespać się z umarłymi.Wbiłam w niego wzrok, aż odwrócił twarz i takustawił świeczkę, że jego twarz znalazła się w cieniu.Zeszliśmy po schodach.Im niżej schodziliśmy, tym powietrze stawało się coraz chłodniejsze.Drewniane,gładkie ściany ustąpiły miejsca bardziej szorstkim, z granitu i popękanych cegieł.Wychwyciłam fetor zamrażania, uschniętych orchidei, senne opary laboratoriów snu.Jasnyblask świeczki przygasł.- Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytałam.- Nie bardzo.- Zwolnił kroku.- Ale sądzę, że idąc tą drogą, odsuniemy moment, gdywpadną na nasz trop.- Obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.- Tędy można dotrzeć dowyjścia.Nie możemy zostać na terenie Laboratorium, bo psy z pewnością nas wyśledzą.- W którym miejscu wychodzi się na Zewnątrz?- Przy Szklanej Fontannie.- A potem?Wzruszył ramionami i potrząsnął świeczką, na próżno usiłując uzyskać jaśniejszeświatło.- Ciągnie się tamtędy stare ogrodzenie i prawdopodobnie nie ma tam nadzoru.Nigdynie zależało im na zatrzymaniu was tutaj, starali się raczej odciąć od świata zewnętrznego.Zaogrodzeniem znajduje się las i stary cmentarz.Może się przestraszą i nie pójdą tamtędy zanami.- Schody tak raptownie zakręciły, że na mgnienie oka straciłam go z oczu, słysząc tylkoecho jego słów.- Tak czy owak, nie mamy innego wyjścia.- Więc co zrobimy? - Zakaszlałam, próbując za nim nadążyć.- W lesie nas znajdą.Machnął świeczką, jakby chciał odgonić niewidzialnych wrogów.- Wiem.Ale czytałem dysk aplikacyjny twojego przypadku, Wendy.U dołu dojrzałam jakiś jaśniejszy punkt.- Masz.- Zatrzymał się, wziął mnie za rękę i zaczął gmerać w kieszeni.- Na wypadek,gdyby nas złapali.- W rozwartej pięści ukazało się pięć lśniących, kobaltowych ampułek.- Nie chcę - Potrząsnęłam głową.Gapił się na mnie nieruchomym wzrokiem,dotykając kaptura.- Nie boję się.Mogą mnie zabić.- Nie o to chodzi.- Wepchnął ampułki z powrotem do kieszeni.- Chodzi o sposób.- Nieważne.On jest w mojej głowie, nie mogę się Go pozbyć.Ona mi Go dała, doktorHarrow.Nie dokończyłam.Skręcił w otwierające się bez trudu drzwi.Wyszliśmy na jakiśwewnętrzny dziedziniec, zalało nas światło latarni.Justice mocniej naciągnął na twarz kapturi wyrzucił wypaloną świeczkę.Zbiegaliśmy schodami, które w blasku siarkowych lamp lśniły żółto i różowo.Wysoko ponad naszymi głowami, na sterczących poddaszach i wieżyczkach LIL, zamigotałyprzez chwilę jakieś światła.Usłyszałam przeciągły jęk monitorów, które obserwowały górneogrody.- Jesteś pewna, że dobrze idziemy? - szepnął Justice.Zbyłam to milczeniem, kierującsię zarówno węchem, jak i wzrokiem: wśród bukszpanów wyczułam drzewa cytrusowe, dalejbyła kępa karłowatych fortunelli, a stamtąd łatwo już było znalezć jodły, porastające graniceposiadłości.- Wspominałeś o Szklanej Fontannie.- Tu wskazałam mu punkt, w którym pląsała iśpiewała w łagodnym deszczu, tworząc baldachim tęczowego światła.- Widzisz za nią ogrodzenie?Mrużąc oczy i wytężając wzrok, potrząsnęłam głową.- Będziemy musieli minąć fontannę.Zeszliśmy z niewielkiego pagórka, kryjąc się w jego cieniu.Z tyłu dobiegło nasszczekanie psów, które pilnowały terenu.Chwilę pózniej rozległo się dzikie wycie,oznaczające, że z jamy pod cieplarnią wypuszczono mastiffy.Justice złapał mnie za rękę.- Tam! - sapnął.Wpadliśmy na niski kamienny mur.Po bokach rozciągał się wysoki, nieprzeniknionyżywopłot, złożony z lip i ciernistych krzewów, który otaczał cały obszar LIL.Przed namipojawił się pochylony płot z drutu kolczastego, porośnięty cierniami i bluszczem, zwyjątkiem kilkumetrowej przerwy, w którą zaplątały się pióra i kręgosłup jakiegoś małego,schwytanego w pętlę zwierzęcia.Za drutami rozciągał się las i przekrzywione, niskie garbynagrobków.Ze wzgórza za naszymi plecami dobiegło szczekanie mastiffa.Obróciłam się na pięciew stronę Justice a.- A mówiłeś, że jest wyjście.Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w to, co działo się za nami.Potrząsnęłam go zaramię, a on wskazał ziemię, na której leżał prawie przerdzewiały kawałek drutu.- Tamtędy [ Pobierz całość w formacie PDF ]