[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Marcin dał mi mapę i komórkę,którą mo\na kontrolować elektrownię atomową (on to powiedział, ja nigdy bym czegośtakiego nie wymyśliła).W \yciu jeszcze takiej nie widziałam, nie mówiąc o u\ywaniu.- Pozwiedzaj sobie - powiedział.- Ja muszę popracować parę godzin.Jakby co, todzwoń.Tego nie było w moim planie.O, nie! Mogłam chodzić i jezdzić, ale z Marcinem.Niesama! Poczułam się całkowicie sparali\owana.Koniec.Dotąd tak, a odtąd nie.śeby było najprościej i \eby od razu nie zabłądzić, ruszyłam Market Street w stronęzatoki.Było dość wcześnie, ale ju\ po godzinach porannego szczytu, więc ulice wydawały sięnieco opustoszałe.Drapacze chmur zasłaniały słońce, było betonowo i trochę pustynnie.Przyglądałam się monumentalnym witrynom sklepów, których nazwy znałam z filmów,ksią\ek i kolorowych gazet przerzucanych w poczekalni u dentysty.Tu\ obok jakiegośparadnego wejścia budził się właśnie bezdomny, niespiesznie wyczołgując się z niegdyś\ółtego śpiwora.Niemal dwumetrowy ochroniarz pobliskiego banku przyglądał mu się znieruchomą twarzą.Ze sklepu spo\ywczego wyszedł czarny mę\czyzna w śnie\nobiałymberecie, śpiewając na całe gardło.Niezle śpiewał.U wylotu ulicy zobaczyłam palmy i bulwar, ciągnący się wzdłu\ zatoki.Przeszłam nadrugą stronę szerokiej, ruchliwej jezdni i szybko usiadłam na ławce przy wejściu na przystańpromów.Chciało mi się płakać.Wyjęłam notesik, bo wzięłam ze sobą notesik, który Polakupiła mi na urodziny, i zapisałam: Co ja tutaj robię? To jest tak, jakby poruszać się wśróddekoracji na scenie.Wszystko jest sztuczne i inne.Teraz rozumiem, dlaczego Marcin czujesię tu taki samotny.Cale szczęście, \e to tylko trzy tygodnie i uciekać!.Przechodzący obok chłopak z psem zerknął w moją stronę i uśmiechnął się, ot, taksobie.Gdyby mnie zagadnął, pewnie bym umarła na miejscu, ale chyba nie miał takiegozamiaru.Gdzie on idzie z tym psem? Przecie\ tu nie ma ani skrawka trawnika, wszystkołącznie z palmami jest starannie i równo zabetonowane.Pomyślałam sobie, \e jeśli rozło\ę mapę, będę się mo\e trochę mniej rzucała w oczyna tej ławce.Rzecz jasna, nikt poza chłopakiem z psem nie zwracał na mnie uwagi, to tylko jawyobra\ałam sobie, \e ściągam spojrzenia jak lej po bombie, a mo\e czarna dziura, bo mniejwięcej tak się czułam pod tym błękitnym niebem, w oślepiającym słońcu.Po dłu\szej chwili obracania mapy i rzucania spłoszonych spojrzeń to na lewo, to naprawo, zorientowałam się wreszcie, \e muszę iść w kierunku przeciwnym ni\ czerwieniejącyz oddali Golden (jaki golden?) Gate.Ruszyłam Embarcadero i szłam bardzo, bardzo powoli,\eby mi to zajęło jak najwięcej czasu i \ebym za daleko nie doszła.Bulwar ciągnął się wzdłu\ ulicy, samochody jechały sznurem, nawet nie bardzoszybko, ale właściwie nieprzerwanie.Wszystko dookoła było obce i dziwne, ale najdziwniejsiwydawali mi się ludzie, którzy uprawiali jogging wzdłu\ ście\ki dla rowerów.Niemalwszyscy biegali ze słuchawkami na uszach, jakby muzyka mogła ich oddzielić od całego tegohałasu i smrodu spalin.Nie mogłam pojąć sensu takiej rozrywki.Patrzyłam z przera\eniem nabiegających facetów z ogolonymi nogami.Gdzie ja jestem?Szłam dość długo, a wokół mnie zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi.Raczejpodą\ając za nimi, ni\ jakoś specjalnie o tym myśląc, skręciłam w stronę starego nabrze\a,najwyrazniej zamienionego w miniaturę dawnego San Francisco z wąskimi uliczkami ipiętrowymi domami ze sklepem przy sklepie.Tłum zgęstniał do tego stopnia, \e zaczęłamporuszać się w nieregularnej tyralierze, ósemką, dziesiątką, rząd za mną, rząd przede mną.Nie miałam ochoty ani na owoce morza na sto sposobów, ani na kawę, ani na włóczenie siępo sklepach z pamiątkami.Obróciłam się na pięcie i tą samą drogą chciałam wrócić do mojej ławki.Tymczasem mgły opadły i słońce paliło ju\ tak, jak się tego po nim spodziewałam.Namyśl o dwudziestu co najmniej minutach marszu rozpra\onym, pozbawionym cieniabulwarem zrobiło mi się niedobrze.Przeszłam bohatersko na drugą stronę ulicy i ruszyłamzacienionym chodnikiem, czujnie popatrując na boki.Mijając kolejny mur, usłyszałam muzykę i kobiecy głos, głęboki, melodyjny, lekkoswingujący.Zajrzałam przez furtkę i poczułam się, jakbym odnalazła magiczne przejście doinnego wymiaru.Za szarym murem ukrywał się niedu\y park z sadzawką, mostkiem, rozrośniętymidrzewami, kaskadą kolorowych krzewów i wypielęgnowanymi trawnikami.Siedzieli na nich ipolegiwali ludzie w garniturach i dresach, starzy i młodzi.Na mostku rozło\ył się zespółmuzyczny z wielką, płomiennowłosą czarną wokalistką.Z boku, na trawie jakaś kobietatańczyła w kółeczko z małą dziewczynką.Usiadłam na ławce pod magnolią i uznałam, \e jak na mnie dość turystyki na dzisiaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Marcin dał mi mapę i komórkę,którą mo\na kontrolować elektrownię atomową (on to powiedział, ja nigdy bym czegośtakiego nie wymyśliła).W \yciu jeszcze takiej nie widziałam, nie mówiąc o u\ywaniu.- Pozwiedzaj sobie - powiedział.- Ja muszę popracować parę godzin.Jakby co, todzwoń.Tego nie było w moim planie.O, nie! Mogłam chodzić i jezdzić, ale z Marcinem.Niesama! Poczułam się całkowicie sparali\owana.Koniec.Dotąd tak, a odtąd nie.śeby było najprościej i \eby od razu nie zabłądzić, ruszyłam Market Street w stronęzatoki.Było dość wcześnie, ale ju\ po godzinach porannego szczytu, więc ulice wydawały sięnieco opustoszałe.Drapacze chmur zasłaniały słońce, było betonowo i trochę pustynnie.Przyglądałam się monumentalnym witrynom sklepów, których nazwy znałam z filmów,ksią\ek i kolorowych gazet przerzucanych w poczekalni u dentysty.Tu\ obok jakiegośparadnego wejścia budził się właśnie bezdomny, niespiesznie wyczołgując się z niegdyś\ółtego śpiwora.Niemal dwumetrowy ochroniarz pobliskiego banku przyglądał mu się znieruchomą twarzą.Ze sklepu spo\ywczego wyszedł czarny mę\czyzna w śnie\nobiałymberecie, śpiewając na całe gardło.Niezle śpiewał.U wylotu ulicy zobaczyłam palmy i bulwar, ciągnący się wzdłu\ zatoki.Przeszłam nadrugą stronę szerokiej, ruchliwej jezdni i szybko usiadłam na ławce przy wejściu na przystańpromów.Chciało mi się płakać.Wyjęłam notesik, bo wzięłam ze sobą notesik, który Polakupiła mi na urodziny, i zapisałam: Co ja tutaj robię? To jest tak, jakby poruszać się wśróddekoracji na scenie.Wszystko jest sztuczne i inne.Teraz rozumiem, dlaczego Marcin czujesię tu taki samotny.Cale szczęście, \e to tylko trzy tygodnie i uciekać!.Przechodzący obok chłopak z psem zerknął w moją stronę i uśmiechnął się, ot, taksobie.Gdyby mnie zagadnął, pewnie bym umarła na miejscu, ale chyba nie miał takiegozamiaru.Gdzie on idzie z tym psem? Przecie\ tu nie ma ani skrawka trawnika, wszystkołącznie z palmami jest starannie i równo zabetonowane.Pomyślałam sobie, \e jeśli rozło\ę mapę, będę się mo\e trochę mniej rzucała w oczyna tej ławce.Rzecz jasna, nikt poza chłopakiem z psem nie zwracał na mnie uwagi, to tylko jawyobra\ałam sobie, \e ściągam spojrzenia jak lej po bombie, a mo\e czarna dziura, bo mniejwięcej tak się czułam pod tym błękitnym niebem, w oślepiającym słońcu.Po dłu\szej chwili obracania mapy i rzucania spłoszonych spojrzeń to na lewo, to naprawo, zorientowałam się wreszcie, \e muszę iść w kierunku przeciwnym ni\ czerwieniejącyz oddali Golden (jaki golden?) Gate.Ruszyłam Embarcadero i szłam bardzo, bardzo powoli,\eby mi to zajęło jak najwięcej czasu i \ebym za daleko nie doszła.Bulwar ciągnął się wzdłu\ ulicy, samochody jechały sznurem, nawet nie bardzoszybko, ale właściwie nieprzerwanie.Wszystko dookoła było obce i dziwne, ale najdziwniejsiwydawali mi się ludzie, którzy uprawiali jogging wzdłu\ ście\ki dla rowerów.Niemalwszyscy biegali ze słuchawkami na uszach, jakby muzyka mogła ich oddzielić od całego tegohałasu i smrodu spalin.Nie mogłam pojąć sensu takiej rozrywki.Patrzyłam z przera\eniem nabiegających facetów z ogolonymi nogami.Gdzie ja jestem?Szłam dość długo, a wokół mnie zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi.Raczejpodą\ając za nimi, ni\ jakoś specjalnie o tym myśląc, skręciłam w stronę starego nabrze\a,najwyrazniej zamienionego w miniaturę dawnego San Francisco z wąskimi uliczkami ipiętrowymi domami ze sklepem przy sklepie.Tłum zgęstniał do tego stopnia, \e zaczęłamporuszać się w nieregularnej tyralierze, ósemką, dziesiątką, rząd za mną, rząd przede mną.Nie miałam ochoty ani na owoce morza na sto sposobów, ani na kawę, ani na włóczenie siępo sklepach z pamiątkami.Obróciłam się na pięcie i tą samą drogą chciałam wrócić do mojej ławki.Tymczasem mgły opadły i słońce paliło ju\ tak, jak się tego po nim spodziewałam.Namyśl o dwudziestu co najmniej minutach marszu rozpra\onym, pozbawionym cieniabulwarem zrobiło mi się niedobrze.Przeszłam bohatersko na drugą stronę ulicy i ruszyłamzacienionym chodnikiem, czujnie popatrując na boki.Mijając kolejny mur, usłyszałam muzykę i kobiecy głos, głęboki, melodyjny, lekkoswingujący.Zajrzałam przez furtkę i poczułam się, jakbym odnalazła magiczne przejście doinnego wymiaru.Za szarym murem ukrywał się niedu\y park z sadzawką, mostkiem, rozrośniętymidrzewami, kaskadą kolorowych krzewów i wypielęgnowanymi trawnikami.Siedzieli na nich ipolegiwali ludzie w garniturach i dresach, starzy i młodzi.Na mostku rozło\ył się zespółmuzyczny z wielką, płomiennowłosą czarną wokalistką.Z boku, na trawie jakaś kobietatańczyła w kółeczko z małą dziewczynką.Usiadłam na ławce pod magnolią i uznałam, \e jak na mnie dość turystyki na dzisiaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]