[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmierć wydawała się niczym w porównaniu z tym, co mogą zrobićz nami Indianie, kiedy zatrzymają się na nocny spoczynek.Dotarliśmy do groznie wyglądających gór San Andres, kiedy padł pierwszy koń.Jego jezdziec zdążył zeskoczyć zręcznie tuż przed samym upadkiem nieszczęsnego zwie-rzęcia.Nasi zdobywcy w mgnieniu oka zarżnęli zwierzę; niektórzy z nich wepchnęli so-bie do ust płaty surowego mięsa, przeżuli je i wypluli.Od tej chwili szliśmy pieszo.Przywiązali mnie do Jewel i pociągnęli przez kamie-nisty teren, nie pozwalając na chwilę wytchnienia.- Zabiją nas, jeśli nie damy rady - ostrzegła mnie cicho; widząc ich twarze i zacho-wanie nie miałam wątpliwości, że tak się stanie.Prowadzili również konie.Ogromne połacie mięsa z zabitego konia zawinęli wskóry i przewiesili przez lekkie derki, które służyły im za siodła.Nie pamiętam, jak długo szliśmy i ile razy się potknęłam; za każdym razem mójzdobywca odwracał głowę i rzucając mi wściekłe spojrzenie, mamrotał coś srogo.W bu-tach nie przeznaczonych do takiej wędrówki spuchły mi pokryte bąblami stopy.Każdykrok powodował ból nie do zniesienia, ale wiedziałam, że muszę iść przed siebie.Z tru-dem chwytałam powietrze, a wilgotne kosmyki włosów opadały mi na twarz.Nie liczyłosię już nic, tylko kolejny krok naprzód.Posuwaliśmy się krętym, skalistym szlakiem, czasami głęboką rozpadliną na zbo-czu góry, często wąskim przesmykiem w dzikim, fantastycznie uformowanym blokuskalnym.Zdarzało się, że nie mogłyśmy iść obok siebie, więc Jewel pozostawała w tyle.Słyszałam jak dyszy ciężko i szlocha.Na nocne obozowisko Indianie wybrali wąski, osobliwie ukształtowany kanion ostromych ścianach, szerszy pośrodku niż po bokach.Doskonały punkt obronny, ale ktoby nas tu znalazł? Przeszliśmy prawdziwą pustynię, a te prastare wulkaniczne góry zbu-dowane były z kamienia i łupków, na których nie podkute konie Apaczów nie zostawiałynajmniejszych śladów.Nie, dla mnie i dla Jewel nie było już nadziei.Jak do tego doszło? Dlaczego byłam tak nieprzygotowana na przemoc, która czaiłaSR się pod płaszczykiem najpiękniejszego poranka?Gesty i gardłowe chrząknięcia Indian dały nam do zrozumienia, że będziemy speł-niać obowiązki squaw.Pokazali nam, jak zbierać chrust na podpałkę, zapalili małe, bez-dymne ognisko, a my zajęłyśmy się pieczeniem końskiego mięsa.Jewel stanęła bezradnaze łzami w oczach.Ja, dzięki Bogu, pamiętałam jak przygotowywali posiłki nasi kucha-rze w Indiach, kiedy wyruszaliśmy na polowania na tygrysy.Odniosłam wrażenie, żemój zdobywca dumny był ze mnie, kiedy zademonstrowałam Jewel jak zaostrzyć kij okamień i nadziać na ten kij mięso.Odór pieczeni przyprawił mnie o mdłości, zacisnęłam usta, by nie wymiotować.Przed oczami pojawili mi się żołnierze przeszyci strzałami, przypomniałam sobie strasz-liwą woń przypalanych ciał.Wiedziałam, że Jewel myśli o tym samym, starałam się więcunikać jej wzroku.Indianie przystąpili do posiłku, rzucając nam ukradkowe spojrzenia.Domyśliłamsię, że pozwolą nam zjeść resztki.- Musimy jeść! - szepnęłam do Jewel.Teraz ja byłam silniejsza.Byłam młodsza, a ona padała z wyczerpania.Końskie mięso, choć twarde i żylaste, dawało się przełknąć, a jeden z Indian po-zwolił mi pociągnąć łyk wody ze starej, żołnierskiej manierki, którą nosił przewieszonąna szyi.Kiedy próbował ponownie związać mi dłonie, powstrzymałam go i ściągnęłambuty, czując na sobie jego wzrok.Popękane bąble na stopach powodowały ból nie dozniesienia, a pończochy przylepiły się do otwartych ran.Popatrzyłam mu w oczy i nie-zdarnym ruchem poprawiłam włosy.Zamilkli, przyglądając się bacznie, jak splatam dłu-gi, gruby warkocz.Z postrzępionej sukni oderwałam kawałek materiału i związałam ko-niec warkocza.W kolejnym geście odwagi zawiązałam szerszy skrawek materii wokółczoła, na modłę indiańską, a jej końce zwisały mi nad uchem.Mężczyzna, który mnie pojmał, wydał niezrozumiały bełkot - na znak aprobaty lubnie, tego nie wiedziałam.Zauważyłam, że Jewel poszła w moje ślady, ściągając jasnewłosy, nieco krótsze od moich, z tyłu głowy i związując je kawałkiem materiału.Pojęcianie miałam, jak wyglądamy.Przedstawiałyśmy prawdopodobnie żałosne widowisko.Nawet Apacze byli wybredni wobec kobiet, które porywali.W każdym razie tej nocy zo-SR stawili nas w spokoju.Związane, przykryłyśmy się brudną derką i zapadłyśmy w głębokisen.Następnego ranka obudzono nas brutalnie.Każda otrzymała parę skleconych w po-śpiechu mokasynów, które przywiązałyśmy do kostek paskami z podartego materiału.Miałam spuchnięte i wilgotne od krwi stopy; przynajmniej te mokasyny lepiej nadawałysię do dalszej wędrówki.Maszerowaliśmy bez końca, w głowie miałam kompletną pustkę, ale co kilka go-dzin przystawaliśmy na parę minut.Te chwile wytchnienia przeznaczone były bardziejdla nas i dla koni, niż dla samych Apaczów.Nie próbowałam nawet rozmawiać z Jewel.Kiedy Indianie przystawali, natych-miast padałyśmy na ziemię, by za moment podnieść się znowu.Nie wiem, ile przebyliśmy mil, posuwając się coraz głębiej w górskie otchłanie.Nie rosło tu nic prócz twardych, poskręcanych krzewów, których nigdy nie widziałam, isporadycznie kaktusów.Apacze, najwyrazniej doskonale obyci z tą odległą krainą, odcinali czasami czubekkaktusa, wydrążali miąższ i przeżuwali go, połykając wyłącznie sok.Byłam tak spra-gniona, że poszłam w ich ślady, a i smak okazał się całkiem przyjemny.Wędrowaliśmy godzinami, a może mijały dni? Czy można zasnąć na stojąco i ma-szerować z zamkniętymi oczyma? Wspinaliśmy się teraz i ku mojemu zdumieniu, kiedysłońce zniknęło za horyzontem, pojawiła się pierwsza roślinność, zwłaszcza wokół pra-dawnych kraterów wypełnionych wodą i skalistych kotlin.Nasi porywacze przyśpieszyli kroku i zaczęli nawoływać się w przedziwnym języ-ku przypominającym serię bełkotów w różnej tonacji.Dwa konie dzwigające ładuneksrebra również zwiększyły tempo.Tylko one dostawały wodę i pożywienie.Nie miałamzłudzeń, że jeśli padną, Jewel i ja zostaniemy zmuszone do targania ciężkich worków.Serce mi zamarło, kiedy zza skały wynurzył się kolejny Apacz ze strzelbą gotowądo strzału.Pomachał do nas, a następnie omiótł kamiennym wzrokiem Jewel i mnie.Zpewnością przyzwyczajony był do widoku jeńców i łupów! Domyśliłam się, że zbliżamysię do obozu, a kiedy wspięliśmy się na kamienistą grań, ziemia uskoczyła gwałtownie,musiałyśmy więc przykucnąć, by nie stracić równowagi.Dostrzegłam drzewa wyrastają-SR ce gęsto wzdłuż niewielkiego strumienia.Przed dziwnymi konstrukcjami z gałęzi płonęłymałe ogniska; gdzieś zawarczał pies, ale najwyrazniej nie odważył się szczekać.Zawleczono nas do obozu niczym jeńców przykutych łańcuchami do rydwanurzymskiego zdobywcy.Zapadał zmierzch [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl