[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do pracy już się nie nadam, kaleka.Grywam do tańca ludziom.Lubię patrzeć, jaksię weselą, i wina popić lubię też.Już teraz wszystko wiesz o mnie, staruszku.Aadny święty,nie ma co!- Mikron! Gdzieś polazł, próżniaku! - rozległo się wołanie z bramy.Grajek pokuśtykał szybko z powrotem, a Pachomiusz odszedł do swojej pustelnirozmyślając o dziwnym zdarzeniu i aż do śmierci nie przestał o nim myśleć.PUSZCZA ZWITEGO ZWIRADABrat Andrzej przezwiskiem %7łórawek, pochodzący z rycerskiego rodu Zwiradów, i druhjego, brat Benedykt, przybyli tutaj przed laty.Obaj młodzieńcami będąc postanowili poświęcićswoje życie Bogu.Zdało im się, że najgodniej tę służbę wypełnią, gdy za przykładem tyluświętych mężów czczonych przez Kościół, owych Hieronimów, Antonich, Pawłów,Pachomiuszy, staną się pustelnikami, obcymi światu i wszystkim pokusom jego.Gdzie ludzie siękupią, tam wrzawa, niepokój i grzech.Gdzie pustka - tam harmonia wszystkiego, co rośnie i żyje,jak w dniu stworzenia, gdy Pan uznał swe dzieło za dobre.Ród Zwiradów posiadał nieobeszłe smugi borów, ciągnące się od Przełęczy Dukielskiejpod Trenczyn.W owe puszcze %7łórawek powiódł przyjaciela.Szli najpierw w górę rzeki Wisłok,potem ku zródłom pierwszego napotkanego potoku.Szukali sposobnego miejsca, by eremzałożyć.Przebredzali, bo i tu było pięknie, i tam szumnie.Szukając poznali szmat kraju.Zaszlina wzgórze, gdzie stoją olbrzymki zamienione w kamień.Ludzie mieszkający w dolinie zwali jePrządkami.Powiadali - i na pewno tak być musiało - że plemię Obrzych, czyli wielkoludów,mieszkało na onym wzgórzu.Gdy w dolinie jęto budować pierwszy kościół na tej ziemi,wielkoludy uciekły precz w Tatry.Pięć córek Obra wróciło się z drogi po kądziel i już niezdążyły zbiec.Dzwięk dzwonów świeżo ukończonego kościoła uderzył w nie i rażone ty głosemskamieniały.W dzień zdawały się skałą zwyczajną, nie bardzo do człeka podobną, w księżycowenoce, gdy blask je oświetlił, przysiągłbyś, że ożywają, poczynają schodzić z góry.Dziwna byłaokolica.W sercu puszczy trafiały się bagienne oka, gdzie woda błyskała tęczowo niby polanaoliwą.Lecz skądby oliwa w boru? Taka woda śmierdziała i żadne stworzenie nie przychodziło tudo wodopoju.Miejsce, które nareszcie obaj przyjaciele obrali, było dalekie od skamieniałych olbrzymeki tłustych bagien.Na szczycie wzgórza porosłego starodrzewiem wznosiła się skała uciętapionowo.Woda spływająca z wierzchołka wydrążyła w ścianie skalnej wnękę.W tej wnęcewznieśli swój szałas.Obrócony był na południe ku węgierskiej stronie, osłoniony od wiatrówpółnocnych wznoszącą się nad nim skałą.Aagodny spadek wiódł w dół, ku rzece.Dobre było tomiejsce.Trochę wadziła pustelnikom bliskość Przełęczy Dukielskiej.Ważny kupiecki szlak zWęgier do Polski.Skrzypią wozy wiozące w jedną stronę wino i korzenie, w drugą jantar i skórkibobrowe.Gdzie skrzyp ładownych wozów słychać, pewnikiem plączą się zbóje.Tego bali siępustelnicy.Lecz że poza tym miejsce było bardzo dobre, a od przełęczy dzielił je głęboki wąwóz- zostali.Dwudziesty rok szedł, jak tutaj osiedli.Dobrze im się żyło.Wbrew obawom, ni kupcy, nizbóje ze szlaku nie zachodzili w pobliże eremu.Natomiast rychle zwiedziała się ludność z dolin inuż odwiedzać pustelników, prosząc o modlitwę, o radę, to o rozsądzenie sporów.Jużci nikt nieszedł do eremu z pustymi rękami.Przynosili w węzełku a to garść soli, to krupy hreczane czyjagły, to omastę.Bór dawał jagody, grzyby, orzechy.Można było żyć, Boga chwaląc i trosk nieznając.Benedykt i Andrzej przywiązali się do swej pustelni.Jesienią, gdy dęły srogie wiatry, ażłamały się z trzaskiem drzewa w borze, spoglądali z wdzięcznością na skałę osłaniającą ich chatę.Gdy w dolinie rzeka wezbrana rwała brzeg, podmywając całe płaty gaju, cieszyli się, że nawzgórzu powódz im nie straszna.Radowała ich każda pora.Wiosna, bo któż by nie radował sięwiosną? Lato, że ciepłe i piękne niby odblask raju.Jesień, że płodna, błogosławieństwa pełna.Zima, że miło siedzieć przy ogniu, kiedy na dworze zawieja.Nie mieli nijakich wrogów.Wszelkizwierz leśny oswoił się dawno z nimi.Ryś czatował na łanię z młodymi, łup ponętniejszy niżdwóch siwiejących brodaczy w opończach cuchnących dymem.Miś, kudłacz ponury,przychodził grzać się przy ogniu, w lata, gdy swoją gawrę rozwalił za wcześnie, a w marcuścisnęły mrozy.Nic nie mąciło błogiego spokoju, chyba opowieści ludzkie.Ludzie ciągnący zdala przynosili oprócz strawy swoje troski, żale i gadki, od których włosy stawały na głowie.Owalkach wielmożów mordujących wzajemnie swoich poddanych, o zbójach i ich swawolach.Gadatliwe staruchy opowiadały, jak dziewki rodzą kryjomo, dziecko niewinne zaduszą i nikt otym nie wie, aż ktoś trupka na polu wyorze.Wtedy winną topią w rzece.To o żonie, co mężaotruła złym zielem, albo o mężu, co żonę zabił toporem.Podpalił ktoś chatę na złość sąsiadowi, atam dzieci czworo.Spaliły się niebożątka.Rzadko, rzadko coś opowiadano.Raczej samo zło,nieszczęście, zbrodnie.Obaj pustelnicy słuchali żalów ze współczuciem, pocieszalinarzekających, gadali do nich pobożnie i mądrze o poddaniu się woli Bożej, a odprawiwszywieśniaków klękali, by podziękować Panu za to, że pozwolił im obu wznieść się wysoko nadowe obrzydliwości i nigdy się z nimi nie stykać.Nie nawiedzały ich pokusy, jakim podlegali pono wielcy święci pustelnicy.Andrzej%7łórawek, Słowak, i Benedykt, Polak, odczuwali z tego powodu żywe zadowolenie.Lata mijałyim tak cicho i spokojnie, że mniemali nieraz być już w przedsionku szczęśliwej wieczności, uprogu Nieba [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Do pracy już się nie nadam, kaleka.Grywam do tańca ludziom.Lubię patrzeć, jaksię weselą, i wina popić lubię też.Już teraz wszystko wiesz o mnie, staruszku.Aadny święty,nie ma co!- Mikron! Gdzieś polazł, próżniaku! - rozległo się wołanie z bramy.Grajek pokuśtykał szybko z powrotem, a Pachomiusz odszedł do swojej pustelnirozmyślając o dziwnym zdarzeniu i aż do śmierci nie przestał o nim myśleć.PUSZCZA ZWITEGO ZWIRADABrat Andrzej przezwiskiem %7łórawek, pochodzący z rycerskiego rodu Zwiradów, i druhjego, brat Benedykt, przybyli tutaj przed laty.Obaj młodzieńcami będąc postanowili poświęcićswoje życie Bogu.Zdało im się, że najgodniej tę służbę wypełnią, gdy za przykładem tyluświętych mężów czczonych przez Kościół, owych Hieronimów, Antonich, Pawłów,Pachomiuszy, staną się pustelnikami, obcymi światu i wszystkim pokusom jego.Gdzie ludzie siękupią, tam wrzawa, niepokój i grzech.Gdzie pustka - tam harmonia wszystkiego, co rośnie i żyje,jak w dniu stworzenia, gdy Pan uznał swe dzieło za dobre.Ród Zwiradów posiadał nieobeszłe smugi borów, ciągnące się od Przełęczy Dukielskiejpod Trenczyn.W owe puszcze %7łórawek powiódł przyjaciela.Szli najpierw w górę rzeki Wisłok,potem ku zródłom pierwszego napotkanego potoku.Szukali sposobnego miejsca, by eremzałożyć.Przebredzali, bo i tu było pięknie, i tam szumnie.Szukając poznali szmat kraju.Zaszlina wzgórze, gdzie stoją olbrzymki zamienione w kamień.Ludzie mieszkający w dolinie zwali jePrządkami.Powiadali - i na pewno tak być musiało - że plemię Obrzych, czyli wielkoludów,mieszkało na onym wzgórzu.Gdy w dolinie jęto budować pierwszy kościół na tej ziemi,wielkoludy uciekły precz w Tatry.Pięć córek Obra wróciło się z drogi po kądziel i już niezdążyły zbiec.Dzwięk dzwonów świeżo ukończonego kościoła uderzył w nie i rażone ty głosemskamieniały.W dzień zdawały się skałą zwyczajną, nie bardzo do człeka podobną, w księżycowenoce, gdy blask je oświetlił, przysiągłbyś, że ożywają, poczynają schodzić z góry.Dziwna byłaokolica.W sercu puszczy trafiały się bagienne oka, gdzie woda błyskała tęczowo niby polanaoliwą.Lecz skądby oliwa w boru? Taka woda śmierdziała i żadne stworzenie nie przychodziło tudo wodopoju.Miejsce, które nareszcie obaj przyjaciele obrali, było dalekie od skamieniałych olbrzymeki tłustych bagien.Na szczycie wzgórza porosłego starodrzewiem wznosiła się skała uciętapionowo.Woda spływająca z wierzchołka wydrążyła w ścianie skalnej wnękę.W tej wnęcewznieśli swój szałas.Obrócony był na południe ku węgierskiej stronie, osłoniony od wiatrówpółnocnych wznoszącą się nad nim skałą.Aagodny spadek wiódł w dół, ku rzece.Dobre było tomiejsce.Trochę wadziła pustelnikom bliskość Przełęczy Dukielskiej.Ważny kupiecki szlak zWęgier do Polski.Skrzypią wozy wiozące w jedną stronę wino i korzenie, w drugą jantar i skórkibobrowe.Gdzie skrzyp ładownych wozów słychać, pewnikiem plączą się zbóje.Tego bali siępustelnicy.Lecz że poza tym miejsce było bardzo dobre, a od przełęczy dzielił je głęboki wąwóz- zostali.Dwudziesty rok szedł, jak tutaj osiedli.Dobrze im się żyło.Wbrew obawom, ni kupcy, nizbóje ze szlaku nie zachodzili w pobliże eremu.Natomiast rychle zwiedziała się ludność z dolin inuż odwiedzać pustelników, prosząc o modlitwę, o radę, to o rozsądzenie sporów.Jużci nikt nieszedł do eremu z pustymi rękami.Przynosili w węzełku a to garść soli, to krupy hreczane czyjagły, to omastę.Bór dawał jagody, grzyby, orzechy.Można było żyć, Boga chwaląc i trosk nieznając.Benedykt i Andrzej przywiązali się do swej pustelni.Jesienią, gdy dęły srogie wiatry, ażłamały się z trzaskiem drzewa w borze, spoglądali z wdzięcznością na skałę osłaniającą ich chatę.Gdy w dolinie rzeka wezbrana rwała brzeg, podmywając całe płaty gaju, cieszyli się, że nawzgórzu powódz im nie straszna.Radowała ich każda pora.Wiosna, bo któż by nie radował sięwiosną? Lato, że ciepłe i piękne niby odblask raju.Jesień, że płodna, błogosławieństwa pełna.Zima, że miło siedzieć przy ogniu, kiedy na dworze zawieja.Nie mieli nijakich wrogów.Wszelkizwierz leśny oswoił się dawno z nimi.Ryś czatował na łanię z młodymi, łup ponętniejszy niżdwóch siwiejących brodaczy w opończach cuchnących dymem.Miś, kudłacz ponury,przychodził grzać się przy ogniu, w lata, gdy swoją gawrę rozwalił za wcześnie, a w marcuścisnęły mrozy.Nic nie mąciło błogiego spokoju, chyba opowieści ludzkie.Ludzie ciągnący zdala przynosili oprócz strawy swoje troski, żale i gadki, od których włosy stawały na głowie.Owalkach wielmożów mordujących wzajemnie swoich poddanych, o zbójach i ich swawolach.Gadatliwe staruchy opowiadały, jak dziewki rodzą kryjomo, dziecko niewinne zaduszą i nikt otym nie wie, aż ktoś trupka na polu wyorze.Wtedy winną topią w rzece.To o żonie, co mężaotruła złym zielem, albo o mężu, co żonę zabił toporem.Podpalił ktoś chatę na złość sąsiadowi, atam dzieci czworo.Spaliły się niebożątka.Rzadko, rzadko coś opowiadano.Raczej samo zło,nieszczęście, zbrodnie.Obaj pustelnicy słuchali żalów ze współczuciem, pocieszalinarzekających, gadali do nich pobożnie i mądrze o poddaniu się woli Bożej, a odprawiwszywieśniaków klękali, by podziękować Panu za to, że pozwolił im obu wznieść się wysoko nadowe obrzydliwości i nigdy się z nimi nie stykać.Nie nawiedzały ich pokusy, jakim podlegali pono wielcy święci pustelnicy.Andrzej%7łórawek, Słowak, i Benedykt, Polak, odczuwali z tego powodu żywe zadowolenie.Lata mijałyim tak cicho i spokojnie, że mniemali nieraz być już w przedsionku szczęśliwej wieczności, uprogu Nieba [ Pobierz całość w formacie PDF ]